Prześwietlenie dziennikarzy
Demokracje dzisiejszej doby nazywane są demokracjami medialnymi. To media przedstawiają i opisują świat zwykłym ludziom, komunikują z sobą rządzących i rządzonych, prezentują siły polityczne. Stają się poniekąd kreatorami świata politycznego, gdyż bez ich pomocy obywatele nie byliby w stanie go poznać i ocenić. Dlatego nieco umownie nazywane są czwartą władzą. Tego stanu rzeczy nie sposób dzisiaj zmienić. Żyjemy w rzeczywistości co najmniej współtworzonej przez media. Jakie dziennikarze mają poglądy? Z kim sympatyzują? Na kogo głosują? Jakie wyznają wartości? Na te i inne pytania odpowiadali w przeprowadzonych na zlecenie "Wprost" pierwszych w Polsce badaniach opinii dziennikarzy.
08.05.2006 | aktual.: 08.05.2006 10:14
Zdeformowany przekaz
Duży wpływ mediów na kształtowanie rzeczywistości może budzić niepokój, znamy bowiem przykłady wykorzystania ich przez tyranów. Uznaje się, że gdyby nie wynalazek radia, Hitler nie zdobyłby władzy. Trudno sobie wyobrazić komunizm bez posłusznych mediów. W systemach totalitarnych media są zniewolone. Okazuje się jednak, że również w ustrojach liberalnych, w tym także w demokracji, gdzie media są wolne, ich przekaz może podlegać deformacji. Przyczyną bywa manipulacja, presja wpływowych środowisk, a zwłaszcza nadmierne polityczne zaangażowanie dziennikarzy, które powoduje, że tracą oni niezbędny w ich profesji dystans do opisywanych zjawisk. Tworzone są kodeksy działania, powoływane ciała korporacyjne, które mają nadzorować praktykę dziennikarską, przyjmowane są prawa mające stanowić kanon wyznaczający profesjonalne zasady pracy. Wszystkie te zabezpieczenia są jednak kruche, zwłaszcza że to dziennikarze mają pilnować sami siebie. Tego typu korporacyjna kontrola zawsze pozostawia wiele do życzenia. Prawo wobec
mediów może interweniować tylko w sytuacjach skrajnych, inaczej ich wolność zaczyna być ograniczona, czego konsekwencje są opłakane. W tym kontekście ważne są polityczne poglądy dziennikarzy i ich polityczne zaangażowanie.
Stronnicze elity
Media, a zwłaszcza ich elita - ważniejsi redaktorzy, gospodarze programów w telewizji i radiu, komentatorzy - należą do opiniotwórczego establishmentu. Na skutek kontestacyjnego przełomu lat 60. i 70. poglądy tego establishmentu w zachodnim świecie przesunęły się na lewo, co potwierdzają badania. Przedstawiciele opiniotwórczych elit (określenia tego używam w sensie opisowym, nie wartościującym) przedstawiają to przesunięcie jako symptom dojrzałości swoich środowisk, kreując się tym samym na "oświeconych". Gdyby zaakceptować owo (nieco megalomańskie) przeświadczenie większości establishmentu, płynęłyby z niego radykalnie niedemokratyczne wnioski. Wynikałoby, że rządzić powinny oświecone elity - oczywiście dla dobra wszystkich, w tym nieoświeconego tłumu. Już prawie 80 lat temu hiszpański filozof Jos Ortega y Gasset napisał "Bunt mas", gdzie między innymi piętnował wtargnięcie mentalności tłumu do środowisk pełniących funkcję elit.
Ponad 60 lat później amerykański autor Christopher Lasch opublikował "Bunt elit", gdzie krytykuje amerykańskie elity jako środowisko wyrażające dziś mentalność tłumu. Elementy postawy obywatelskiej, zdaniem Lascha, przechowały się głównie wśród zwykłych Amerykanów, a to z powodu głębszego ich zakorzenienia w tradycji. Mamy już biblioteki poważnej literatury, analizującej na różne sposoby "zdradę klerków" (jak to określił Julien Benda w tytule dzieła, które ukazało się trzy lata przed "Buntem mas"), czyli sprzeniewierzenie się przez intelektualistów swojemu powołaniu, zwłaszcza utratę niezbędnego do oceny świata racjonalnego dystansu. Dwa lata temu francuski socjolog Raymond Boudon napisał "Pourquoi les intellectuels n'aiment pas le libralisme" (Dlaczego intelektualiści nie lubią liberalizmu), gdzie przekonująco pokazał socjologiczne uwarunkowania niechęci intelektualistów do wolnego rynku i realnej demokracji.
Można sięgnąć głębiej i uznać za różnymi autorami - począwszy od XVIII-wiecznego brytyjskiego myśliciela Edmunda Burke'a - że mentalność współczesnych intelektualistów wyrasta z pychy kontynentalnego oświecenia. Jego twórcy uznali, że są w stanie wymyślić i stworzyć nową kulturę, zastępując tę, która powstawała niejako organicznie przez tysiące lat. Jak groźne było to uproszczenie, pokazały już ekscesy Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Dziś intelektualiści w ogromnej większości deklaratywnie akceptują demokrację. Wyraźnie jednak dążą do tego, by ich poglądy stały się ramą, która sama procedurom demokracji już nie podlega. Ewidentnym przykładem tej postawy jest stosunek do kary śmierci, która, zdaniem środowisk opiniotwórczych Europy, ma być zakazana niezależnie od poglądów obywateli na ten temat. I o ile referendum w sprawie kary śmierci uznają oni za niedopuszczalne, o tyle referendum w sprawie aborcji chcą powtarzać, dopóki nie uzyskają oczekiwanego przez siebie rezultatu, to znaczy pełnej jej
dopuszczalności. Podobnie jest z rugowaniem religii ze sfery publicznej czy zestawem wpisanych w kanon politycznej poprawności idei, które mają być prawnie chronione. Dominujące kręgi opiniotwórcze usiłują narzucić europejskiej polityce zestaw dopuszczalnych poglądów politycznych, które w zdecydowany sposób są przesunięte na lewo. Francuski Front Narodowy ma zostać wyeliminowany z życia publicznego, ale zdecydowanie bardziej radykalne partie trockistowskie mogą zostać uznane wręcz za sojusznika w walce z partią Le Pena.
Dziennikarze w większości nie są intelektualistami, ale pracując w sferze idei, propagują zwykle obiegowe w tych środowiskach opinie. W dzisiejszej Europie poglądy dziennikarzy również są przesunięte na lewo i wiele nawet tradycyjnie uznawanych za prawicowe mediów, jak "Le Figaro", zmieniło już swój charakter. Przykładem może być wojna w Iraku czy sprawa Rocca Buttigilionego, który nie został zaakceptowany na stanowisko komisarza Komisji Europejskiej z powodu swego katolicyzmu. W odpowiedzi na pytanie stwierdził, że jako katolik przyjmuje katolicką interpretację homoseksualizmu, co jednak nie wpłynie na jego działania jako komisarza. To wyznanie uniemożliwiło mu sprawowanie funkcji unijnej. Trudno sobie wyobrazić bardziej dobitny przykład dyskryminacji. W tej sprawie dziennikarze odegrali niechlubną rolę: przeinaczali wypowiedzi Buttigilionego szczuli go i naciskali na zablokowanie jego kandydatury.
Bronisław Wildstein