PublicystykaProkurator Małgorzata Ronc: kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich

Prokurator Małgorzata Ronc: kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich

Kiedy pytaliśmy Morusia na jednym z przesłuchań, ile osób zabił, zaczął liczyć na palcach i wyszło mu, że sześć. Potem okazało się, że małżeństwo (kobietę i mężczyznę) liczył jako jedno morderstwo. "Dorabiał" sobie do renty - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prokurator Małgorzata Ronc, która prowadziła śledztwo w sprawie Mariusza Trynkiewicza i seryjnego mordercy Henryka Morusia. W obu przypadkach wnioskowała o karę śmierci. - Są przestępcy, którzy nie rokują żadnej poprawy, a kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich - tłumaczy.

Prokurator Małgorzata Ronc: kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich
Źródło zdjęć: © PAP | Darek Delmanowicz
Ewa Koszowska

Kiedy pytaliśmy Morusia na jednym z przesłuchań, ile osób zabił, zaczął liczyć na palcach i wyszło mu, że sześć. Potem okazało się, że małżeństwo liczył jako jedno morderstwo. "Dorabiał" sobie do renty - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prokurator Małgorzata Ronc, która prowadziła śledztwo w sprawie Mariusza Trynkiewicza i seryjnego mordercy Henryka Morusia. W obu przypadkach wnioskowała o karę śmierci. - Są przestępcy, którzy nie rokują żadnej poprawy, a kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich - tłumaczy.

WP: Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: Dwa razy w swojej pracy zawodowej, w przypadku Trynkiewicza i Morusia, zażądała pani kary śmierci. Nie było żadnych wątpliwości?

Małgorzata Ronc: Absolutnie. Nie wyobrażam sobie, bym w tych dwóch przypadkach mogła postąpić inaczej, mimo że w tamtym czasie obowiązywało moratorium na karę śmierci. Wiedziałam, że ich nie powieszą. Nie mogłabym jednak iść do sądu, stanąć przed rodzinami ofiar, przed miejscową publicznością i wnosić o inną karę - wtedy 25 lat więzienia. Byłam pewna, że i jeden i drugi dalej by zabijali. Trynkiewicz w rozmowie ze mną przyznał kiedyś, że po wyjściu na wolność nadal zapraszałby chłopców. A Moruś był zimnym, bezwzględnym mordercą, który w celach rabunkowych zamordował siedem osób.

WP: Mówił, że sześć...

- Tak było. Kiedy pytaliśmy go na jednym z przesłuchań, ile osób zabił, zaczął liczyć na palcach i wyszło mu, że sześć. Potem okazało się, że małżeństwo (kobietę i mężczyznę) liczył jako jedno morderstwo. "Dorabiał" sobie do renty. Był sprawnym mordercą, ale złodziejem raczej kiepskim. Prawie za każdym razem popełniał błąd. Na przykład zastrzelił ekspedientkę sklepu w Piotrkowie Trybunalskim w poniedziałek rano. Jaki utarg może być wtedy w kasie? Zabrał jedynie pogotowie kasowe (drobniaki potrzebne sprzedawcy do wydawania reszty) i "grosze" z portmonetki ekspedientki. Pracownik kantoru, którego zastrzelił Moruś, miał przy sobie teczkę z dokumentami. Zabrał ją. W środku były tylko drobne banknoty. Tymczasem pracownik kantoru miał cały utarg schowany w saszetce powieszonej na szyi, której morderca nie zauważył.

WP: Gdybyście wcześniej doszli, do kogo należały odciski palców zostawione na szybie przez sprawcę, dwie spośród zabitych osób dalej by żyły.

- Chodziło o daktyloskopię (porównanie śladów linii papilarnych palców rąk - przyp. red.). Moruś w czasie morderstwa chwycił za szybę, na której zostawił piękną "dziesięciopalcówkę". Co z tego, jak nie wiadomo było, do kogo należała. Dzisiaj wystarczy kliknąć, wprowadzić odpowiednie dane do komputera i wyskakuje, do kogo należą. Wtedy (lata dziewięćdziesiąte - przy. red.) do Centralnego Biura Kryminalistycznego zostali oddelegowani policjanci, którzy ręcznie porównywali odciski palców zgromadzone w kartotece z tymi, które zabezpieczono na miejscu zbrodni. Okazało się, że należały do Henryka Morusia, który był już karany za włamanie do sklepu odzieżowego. Brak skatalogowania tego wszystkiego bardzo utrudniał śledztwo. Ale policjanci dzisiaj dysponują także innymi metodami, o których wtedy nam się nie śniło. Nie było badań DNA, tylko badanie krwi, które mogło sprawcę wykluczyć, ale nie potwierdzić.

WP: A gdyby Moruś nie był rejestrowany, bo nie był karany, to co?

- Dalej by zabijał. Dlatego zażądałam wtedy kary śmierci i gdybym dziś miała taką sprawę, bez skrupułów znowu bym to zrobiła.

WP: Kara śmierci powinna zostać przywrócona?

- Na pewno jest to kara okrutna. Wydaje mi się jednak, że są przestępcy, którzy nie rokują żadnej poprawy, a kara śmierci jest jedynym rozwiązaniem dla wszystkich. Można było zostawić sobie wąską furtkę dla szczególnych zbrodni i oczywistości dowodów.

WP: Zbrodniarze boją się kary śmierci?

- Boją się nieodwracalności. Oczywiście, znane są też przypadki, kiedy w majestacie prawa dochodziło do skazań ludzi niewinnych na karę śmierci, a po 20 latach okazywało się, że sprawcą był jednak ktoś inny. To jest okrutne. To zbrodnia wymiaru sprawiedliwości. Takie przypadki są makabryczne i nie powinny mieć miejsca. Jednak w sprawach, w których prowadziłam śledztwa i oskarżałam, wnoszenie o karę śmierci było oczywiste i oczywiste byłoby jej wykonanie.

WP: Znamy sytuacje, gdy do przestępstw przyznają się osoby, które tego nie zrobiły.

- Najlepszym przykładem jest sprawa dwóch nastoletnich przyjaciółek, którą prowadziłam. Dorota zginęła w Piotrkowie, Iwona w Łodzi. Stosowałam areszty tymczasowe, stawiałam zarzuty kolejnym osobom. Sprawa była bardzo skomplikowana. Mieliśmy jedno ciało, a główny podejrzany Jacek S. co chwilę inaczej zeznawał. Do tego był mężczyzna, którego Jacek S. wskazał jako sprawcę i który przyznał się, że zabił Iwonę. Pojechaliśmy z nim na wizję lokalną. Plątał się po ulicach Łodzi, nie umiał znaleźć ciała, w końcu stwierdził, że był pijany i nie pamięta. W tym samym czasie Jacek S. stwierdził, że pokaże, gdzie są ukryte zwłoki. Obiecałam, że jeśli pokaże mi, gdzie jest Iwona, nie zażądam kary śmierci za Dorotę. Powiedziałam: "Jacek zdecyduj się. Gwarantuję, że nie dostaniesz kary śmierci, jak powiesz, gdzie jest Iwona". "Naprawdę?" - pamiętam, że bardzo chciał się upewnić. "To niech pani to zapisze w protokole" - powiedział.

WP: To był blef. W chwili morderstwa Jacek S. nie miał skończonych 18 lat. W takich wypadkach kodeks karny nie przewidywał kary śmierci.

- Ważne, że to podziałało. Wystraszył się i powiedział nam, gdzie ukrył zwłoki. Znaleźliśmy ją w ostatniej chwili. Ciało było zasypane w miejscu, gdzie wymieniano rury pod ulicą. Niedługo miał tam być kładziony asfalt. Przyjechał cały sztab ludzi, w tym rodzice dziewczyny. Biegły zaczął rozgarniać ziemię. Dziewczyna miała w usta wepchany knebel. Po Jacku nie widać było żadnych emocji.

WP: Dlaczego przyznał się do tego chłopak, który tego nie zrobił? I tym samym utrudniał śledztwo?

- Jego ojczym był byłym milicjantem. Jego Jacek też chciał wrobić. Bardzo się napracowałam przy tej sprawie. Przyjechał prokurator z Prokuratury Generalnej, który chciał przesłuchać podejrzanego. Jak Jacek S. zaczął opowiadać bajki, to prokurator złapał się za głowę i powiedział, że wyjeżdża i ja sobie lepiej dam radę z tą sprawą. Oskarżony dostał 25 lat.

WP: Dzięki sprawie łapówek, które brała pani ordynator w szpitalu dziecięcym w Piotrkowie była pani przez lata spalona w środowisku lekarskim.

- Środowisko lekarskie jest specyficzne. Dostałam za tę sprawę po nosie. Niedługo po skazaniu pani doktor na rok i sześć miesięcy więzienia poszłam po skierowanie do sanatorium, do którego miałam jechać z małą córką Anią. Koleżanka, która wtedy była pielęgniarką, wypchnęła mnie dosłownie za drzwi, by nikt mnie nie zobaczył. "Nie przychodź, bo oni cię tutaj zniszczą" - tłumaczyła. Woreczek żółciowy miałam operowany w Łodzi. Nie wszyscy byli tak nieprzychylnie nastawieni. Ci "normalni" mówili po cichu: "wreszcie się to skończyło". Ale traktowali mnie z rezerwą, bo bali się kolegów.

WP: To był 1987 rok. Mówi się, że w tamtych czasach tylko ryba nie brała.

Ja nie brałam (śmiech). Przyjęło się, że lekarze mają tę skłonność. W dowód wdzięczności daje się lekarzowi. Ale to trochę inna sprawa. Co innego zrewanżować się za dobrą opiekę kawą czy czekoladkami, a co innego płacić za wydanie leku, który przekazywało Centrum Matki i Dziecka dla ratowania życia niemowlakom. To były sytuacje bardzo okrutne. Z jednej strony zrozpaczeni rodzice, którzy są w stanie poświęcić wszystko, by ratować swoje dzieci, z drugiej pani doktor bezwzględnie egzekwująca swoją dolę. Była jedna drastyczna sprawa, gdzie pani ordynator wyciągała pieniądze mając świadomość, że dziecko jest nieuleczalnie chore. Przed sądem zeznawało prawie czterdzieści osób, które zgodnie twierdziły, że "aby dziecko miało odpowiednią opiekę, pani doktor trzeba było coś dać".

WP: Jak się pracowało w prokuraturze, gdy do władzy doszło PiS?

Nie chcę mówić, bo teraz dojdzie i co będzie? Ale ja już jestem na wylocie (śmiech - przy. red.). PiS niby chciał dobrze, ale to nie jest żadne tłumaczenie. Nie, nie chcieli dobrze! Oni chcieli mieć swoich ludzi. I to był błąd. Tak zrobiono w 1989 roku, kiedy odeszli wszyscy, którzy mieli jakikolwiek kontakt ze Służbą Bezpieczeństwa. Wyrzucili masę funkcjonariuszy, którzy znali się na swojej pracy. Niektórzy byli naprawdę świetnymi, doświadczonymi gliniarzami. Rozwiązano wydziały do walki z przestępczością gospodarczą, co stało się jedną z przyczyn wielkich nadużyć w latach dziewięćdziesiątych. Niektórzy milicjanci, którzy odeszli, "poszli w przestępczość". Znali się na tym w końcu, jak mało kto. Ja też prowadziłam sprawy, w które byli zamieszani ekspolicjanci. Stronnicy PiS żądali też dogłębnej czystki i czekali na stanowiska. Ja też zostałam oskarżona.

WP: Ktoś doniósł wtedy na panią do ministra Ziobry.

- Tak. Kiedy PiS doszedł do władzy wiedzieliśmy, że długo nie pociągniemy. Zaczęliśmy sprzątać swoje biurka i robić miejsce dla "nowych". W sekretariacie niszczyłam papiery w niszczarce, bo były tam wrażliwe dane różnych ludzi. Zażartowałam, że "trzeba zniszczyć te dowody rzeczowe". Zostałam oskarżona o niszczenie dowodów przestępstwa w sprawie senatora SLD. Miałam być "ostoją struktur mafijnych Piotrkowa".

WP: Niszczyła pani te dowody przestępstwa w sprawie senatora?

- Bzdura. Nadzorowałam tę sprawę. Młody prokurator, który przyłączył się potem do grupy PiS-owskiej napisał w zarzucie o "nieumyślnym osiągnięciu korzyści majątkowej". Nie ma takiej opcji, żeby korzyść majątkową osiągnąć nieumyślnie. Zwróciłam mu uwagę, poprawił ten lapsus, a senator SLD został skazany.

WP: Trafiła się też pani głośna sprawa wypadku z 1991 roku, w którym zginął prezes NIK Walerian Pańko. Prawicowe media uważają, że sprawa nie została wyjaśniona należycie.

- Nie została wyjaśniona dla poszukiwania spiskowej teorii dziejów i wygodnictwa politycznego. Tylko tak to mogę nazwać. Sprawa była jasna - to było nieszczęśliwe zdarzenie, wypadek. Śladów wybuchu nie stwierdzono. Kierowca BOR stracił panowanie nad kierownicą. Pech chciał, że akurat z naprzeciwka nadjechał samochód. Trudno podejrzewać o celowe spowodowanie wypadku jadących BMW biznesmenów, z których jeden zginął, a drugi został kaleką. Po zderzeniu rządowa lancia rozpadła się na pół. Jej płyta podłogowa składała się z części połączonych szwem zgrzejnym. Po tym wypadku już lanciami nie jeżdżono, wycofano je. Odpowiedzialność za wypadek ponosił kierowca i takie było orzeczenie sądu na podstawie materiału dowodowego. Sprawa rzeczywiście powraca.

WP: A jak było z tą awanturą na lotnisku? Media informowały niedawno, że zakłócała pani porządek publiczny i uchybiła godności zawodu.

- To jest właśnie przykład próby dopadnięcia mnie. Z grupą przyjaciół i z córką mieliśmy lecieć do Rzymu z lotniska Katowice-Pyrzowice. Miałam, jak zwykle, spakować się w jedną walizkę, ale kolega, szef Juventuru powiedział, że mogę mieć dwie. Na lotnisku okazało się, że do luku może iść jedna, a za drugą muszę zapłacić jako za bagaż podręczny. Niestety, miałam w nią zapakowane kosmetyki, które celnik zaczął po kolei wyrzucać do kosza. Chciałam wytłumaczyć, że to rzeczy niezbędne na wyjeździe, ale nie chciał słuchać. Wzięłam lakier, psiknęłam i pokazałam, że to nie jest środek śmiercionośny. Wtedy dostałam mandat. Poprosiłam o kredytowy, nie było opcji. Po chwili córka podeszła i powiedziała, że jestem prokuratorem. Prokurator nie podlega ukaraniu mandatowemu i nie powinnam przyjąć mandatu. Po wakacjach okazało się, że mam postępowanie dyscyplinarne, bo w ocenie mojego przełożonego dyscyplinarnego, jako prokurator źle się zachowałam i powoływałam się na immunitet. Jest mi bardzo przykro, bo moi szefowie nie
musieli tego robić. A zrobili to, by pokazać mi swoją wyższość. Po odejściu z pracy prokuratora A. Staniszewskiego, którego pamięci książkę dedykowałam, rozpoczęły się próby "dopadnięcia mnie" i trwają nadal.

WP: Jak się zakończyło postępowanie dyscyplinarne?

- Jest w toku, ale mam możliwość ewentualnego wniesienia kasacji do Sądu Najwyższego.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Obraz
© (fot. mat. prasowy)

Małgorzata Ronc jako dwudziestoośmiolatka prowadziła najbardziej skomplikowane dochodzenia. Powierzono jej śledztwo w sprawie Mariusza Trynkiewicza i seryjnego mordercy Henryka Morusia. Badała sprawy łapówek branych przez lekarzy i tajemniczej śmierci prezesa NIK-u. W środku nocy jeździła na miejsca zbrodni, przesłuchiwała morderców, oglądała ciała ofiar. Wielokrotnie jej grożono, zastraszano. Niemal wszystkie sprawy, w których oskarżała, zakończyły się wyrokiem skazującym. Niedawno ukazała się książka "Prokurator. Kobieta, która się nie bała" (wyd. Znak).

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (288)