Projekt Izrael
Jedni opuszczają swoje kraje, aby zasiedlać ziemię obiecaną. Inni opuszczają miasta, żeby zasiedlać pustynię. Jeszcze inni zasiedlają terytoria palestyńskie. Państwo Izrael powstało 60 lat temu, ale tworzy się cały czas.
12.05.2008 | aktual.: 15.05.2008 10:23
Na początku jest entuzjazm. po wspólnym śniadaniu z innymi pionierami budujemy Izrael! Siódma rano, pustynia Negew jeszcze różowa po świcie, przyjemne ciepło. Po godzinie przekopywania piachu zaczyna cię boleć ramię. Po drugiej na rękach robią się odciski. Upał rośnie, coraz częściej sięgasz po bukłak z wodą. Parzą kamienie, które zlepiasz cementem. Pył oblepia twarz, gdy wyrównujesz piach pod płyty chodnikowe. Syjonista pracuje jak w piekle.
Pustynię Negew zaczął zasiedlać sto lat temu ojciec państwa Izrael Dawid Ben Gurion-. Dziś jego ideę wciela w życie 400 studentów z całego kraju. Budują wioski i wprowadzają się do nich. Nawet po ukończeniu studiów zostają na pustyni, uczą w szkołach albo dojeż-dżają do pracy do pobliskiej Beer Szewy.
„Ziemia Obiecana” to wielki niedokończony projekt, który młodzi Żydzi realizują na różne sposoby. Jedni opuszczają swoje kraje i przyjeżdżają, żeby go tworzyć. Inni zasiedlają Negew, jeszcze inni – Zachodni Brzeg Jordanu. Bronią. Wielbią. Krytykują. Rozmawiamy ze wszystkimi.
Tu na razie jest pustynia
Plany Matana na życie po wyjściu z wojska wyglądały tak: podróż do Azji i praca w Wielkiej Brytanii. Dziadek Matana skwitował to krótko. Gdyby ludzie w jego pokoleniu byli tacy jak Matan, państwo Izrael nigdy by nie powstało. Mimo takiego dictum Matan z przyjaciółmi Danym i Yuvalem wyruszył jednak do Azji, ale słowa dziadka nie dawały mu spokoju. We trójkę uradzili, że po powrocie będą zasiedlać Negew. Nie w kibucach, bo idea kibuców się przeżyła. Zasiedlą na własną rękę. Jak dawni osadnicy.
Pierwsze ogłoszenie wywiesili w hostelu w Katmandu. – Napisaliśmy, że szukamy chętnych do budowania osad na pustyni. Na spotkanie przyszło 300 osób. Poczuliśmy, że idea jest trafiona – wspomina Dany. Gdy wrócili do kraju, przeżyli tragedię – w zamachu terrorystycznym zginęła para ich przyjaciół Eyal i Yael. Na ich cześć założoną w 2002 roku organizację nazwali Ayalim, a spotkania podobne do tego z Katmandu urządzali na izraelskich uniwersytetach. Za każdym razem sale były pełne. Szukali też sponsorów. A przede wszystkim sami wzięli się do dzieła. – Pierwsze osiem miesięcy mieszkaliśmy z Matanem pod wioską Ashalim w kontenerze bez wody i prądu – wspomina Dany. – Potem zdobyliśmy pieniądze na przyjęcie 50 osób. Większość mieszka tu do dziś.
Przełom nastąpił, gdy udało im się dostać do ówczesnego premiera Ariela Szarona. – Zachęcał młodych do działania, a my przyszliśmy do niego, mówiąc: mamy plan, potrzebujemy pieniędzy. Szarona nasz pomysł zachwycił. Zaczął nas wspierać – opowiada Dany, opalony blondyn w wytartym podkoszulku. Nagle zrywa się z podłogi- składu z narzędziami, w którym chronimy się przed żarem, i wybiega na pustynne słońce. – Przepraszam, umówiłem się na rozmowę telefoniczną ze sponsorem z Ameryki! To potrwa ze 20 minut – dodaje w biegu, zakładając czapkę z daszkiem.
Dziś roczny budżet Ayalim sięga 70 milionów szekli rocznie (około 43 milionów złotych). Państwo dostarcza trzy czwarte tej sumy, a utrzymanie jednego syjonisty kosztuje 10 tysięcy szekli. – Dostajemy wszystko, od wyżywienia, przez materiały budowlane, po wynajęte samochody. Im więcej pieniędzy, tym więcej ludzi można przyjąć. W tym roku do Ayalim dołączy 500 studentów, ale chętnych było aż pięć tysięcy! – opowiada Ofri, 27‑letnia brunetka w kowbojskim kapeluszu. Siedzimy na progu „domu” w mieścinie Yeruham na pustyni. „Dom” to na razie jeden z czterech kontenerów pośrodku niczego. Studenci zamienią je w raj: zbudują ganek, wyłożą chodniki, posadzą trawę, podciągną wodę... Gdy wszystko będzie gotowe, Ofli zamieszka tu z chłopakiem. Sama pochodzi z zielonej Galilei, ale pustynię już pokochała. – Tak jest, gdy zaczynasz poświęcać się jakiemuś miejscu – śmieje się, słysząc naszą rozmowę Yuval. – Praca. Nie ma lepszego sposobu na przywiązanie człowieka do ziemi.
Piękna Romy czyści kurnik
Przywiązanie do ziemi. Na tym Izrael buduje państwo. O Ziemi Obiecanej, idei sprzed dwóch tysięcy lat, młodzi ludzie opowiadają z pasją i przyjeżdżają tu dla niej z całego świata.
Światowa Agencja Żydowska zajmująca się sprowadzaniem Żydów do Izraela patronuje setkom programów. – We wspólnocie żydowskiej w Melbourne od dziecka wszyscy zachęcali mnie do udziału w jednym z nich. Każda rodzina chce wysłać dziecko do Ziemi Świętej i ponad połowa to robi – mówi Romy, 23‑letnia Australijka, która po „Israeli experience” (tak nazywa swój program) myślała tylko o tym, jak wrócić do Izraela.
Zresztą o Ziemi Obiecanej marzyła od dziecka. Gdy opowiada, co tu robiła, rozkwita. Pięć miesięcy pracowała w kibucu. Gdy wspomina zakładanie rur irygacyjnych, lśnią jej oczy. Na twarz wstępują rumieńce, gdy mówi o czyszczeniu kurników. Gdy przechodzi do jazdy na traktorze, rozpromienia się w uśmiechu. – Tak, robiłam to! – piszczy. – Codziennie wstawałam o piątej i pracowałam do trzeciej po południu. Czysta frajda!
Po atrakcjach w kibucu piękna i mądra Romy (piękna, bo ładna; mądra, bo w Melbourne skończyła biologię i geografię polityczną) budowała szkoły dla Beduinów w wiosce Rahat na Negewie. I twierdzi, że nawet do huku bomb można się przyzwyczaić. – Mieszkałam niedaleko Strefy Gazy. Samoloty bojowe i żołnierze stali się częścią codzienności – mówi.
Sama jeszcze nie wie, czy zamieszka w Izraelu. Jeśli się zdecyduje, „zrobi aliję” (jak się mówi w Polsce), czyli dołączy do Aliyah. To program przeznaczony dla tych, którzy występują o izraelskie obywatelstwo i przeprowadzają się na stałe. Tylko w styczniu 2008 roku (według Agencji Żydowskiej) uczyniło to 1417 osób. 212 z Europy Zachodniej, 347 z krajów byłego ZSRR, 216 z Ameryki Północnej i 418 z Etiopii. – Myśl o tym, żeby zrobić aliję, dojrzewała we mnie od dawna – opowiada Ewa z Wrocławia, która od zeszłego roku oprócz paszportu polskiego ma też izraelski. – Pierwszy raz przyjechałam tu 12 lat temu. Potem wracałam prawie co rok. Na wakacje, kongresy, konferencje, wszystko, co się dało – wspomina. – Wreszcie znalazłam projekt roczny, naukę w Instytucie Studiów Żydowskich „Pardes” w Jerozolimie. Po roku uczelnia zaproponowała mi stypendium na kolejny rok. Pomyślałam: czas to życie w Izraelu sformalizować.
Procedura wydania zgody na zrobienie przez Ewę aliji trwała około trzech tygodni. Z zebraniem dokumentów potwierdzających pochodzenie żydowskie nie było problemów – w rodzinie nigdy nie było to tabu. Teraz Ewa ma 30 lat, kończy naukę i szuka pracy. – W Izraelu czuję się jak u siebie – wyznaje. – To tak otwarty kraj, tak łatwo się zaaklimatyzować. Zresztą komu by się nie mieszkało dobrze w miejscu, gdzie od marca do października można chodzić w sandałach?
Armia to moralny obowiązek
15 maja Izrael kończy 60 lat. Na ulicach Tel Awiwu wydaje się, że nie ma nawet trzydziestki. – Jesteśmy tak młodym państwem, że nie czuje się tu nudy i stagnacji – twierdzi Szlomi, Izraelczyk irackiego pochodzenia, który wiosenne popołudnie spędza na plaży z przyjaciółmi: jasnowłosą Bellą (rodzice z Litwy) i śniadym Arfi (rodzice z Rumunii i Uzbekistanu). – Tu każdy jest skądś. Nie ma drugiego miejsca na świecie, które byłoby takim tyglem, a jednocześnie tak silną wspólnotą – dodaje, zaciągając się jointem. Młodzi z Tel Awiwu twierdzą, że są pierwszym pokoleniem wolnym od obciążeń krajów pochodzenia. Ich rodzice pamiętają uprzedzenia nabyte w miejscach, z których przyjechali. Oni nie mają już tego problemu. Państwo pielęgnuje w nich poczucie wspólnoty, a kulminacja pielęgnacji to służba wojskowa. W Izraelu jest powszechna: służą chłopcy (trzy lata) i dziewczyny (rok krócej), wszyscy po 18. roku życia. – To bardzo trudne – powtarza na wspomnienie tego czasu Ejlim, świeżo upieczony cywil.
Ejlim, krępy brunet o drobnych loczkach, pracuje jako mechanik w Tel Awiwie. W mieście najbardziej lubi punkt widokowy, z którego można obserwować marinę i hotel Hilton. Trudno powiedzieć, co Ejlim podziwia bardziej. Zerka na hotel z rozmarzeniem i zdradza, że spędził tam noc ze swoją dziewczyną. Kosztowało to 500 szekli (ponad 300 złotych), ale raz w życiu można zaszaleć. W końcu Ejlim daje się namówić na wspomnienia z wojska. Służył w bojowej jednostce granicznej Magav na Zachodnim Brzegu Jordanu. – Ludzie z Magav to szaleńcy. Uwielbiają zabijać, ja nie – denerwuje się. – Chodziłem trzy lata z karabinem, pistoletem i nożem. Nie mieszkałem stale w jednostce, co kilka dni wraca się do domu. Gdy tylko mogłem, zdejmowałem mundur – opowiada. Dzień, którego nie może zapomnieć, zdarzył się pod koniec służby. Na patrolu natknął się na 12‑letnie dziecko. Palestyńczyk z karabinem większym niż on sam. Ledwo go mógł utrzymać, celując w Ejlima. – Mówiłem mu po hebrajsku: odłóż to, nie strzelaj. A on do mnie po arabsku:
nienawidzę Żydów. Ja też miałem broń. Mój dowódca krzyczał przez megafon: wycofaj się! Wtedy zacząłem biec. Uciekałem, a chłopiec strzelał za mną. Mógł trafić. Miałem farta, ale czułem się jak tchórz. Do dziś się wstydzę. Ludzie sprzeciwiający się powszechnej służbie wojskowej dowodzą, że pobyt w armii często jest traumą. Jeżeli ktoś z przyczyn religijnych (dotyczy to głównie ortodoksów) lub zdrowotnych nie może służyć, odpracowuje analogiczny czas w „służbie cywilnej”, wykonując prace społeczne. Są jednak tacy, jak Ofri z Jeruham, którzy wierzą, że wojsko to moralny obowiązek. – Jeśli kochasz ziemię, musisz służyć – przekonuje Ofri, która na ochotnika karabin nosiła nie dwa lata, ale pięć. – Już nazwa Armia Obrony Izraela pokazuje, że jej celem nie jest agresja. Walczymy o zachowanie ziemi. Już raz ją straciliśmy – mówi.
Mechanik Ejlim też potrafi uzasadnić, dlaczego z Palestyńczykami należy walczyć. To źli ludzie. Czasem wysadzają się w powietrze, zabijając niewinnych. Nie wolno do tego dopuścić. Dlatego czasem trzeba do nich strzelać.
Wstydzę się za mur
Jerozolima, szósta rano. Szira, piegowata brunetka, przypina do bluzki plakietkę z wizerunkiem oka w biało‑czarnym owalu. Wsiada do auta, poprawia się w fotelu, na dachu mocuje flagę z takim samym okiem. – Machsom to po hebrajsku punkt kontrolny. My jesteśmy Machsom Watch. Pilnujemy, czy żołnierze traktują Palestyńczyków po ludzku – wyjaśnia i rusza na objazd przejść w murze otaczającym palestyńskie dzielnice Jerozolimy.
Szira ma 27 lat, ale jest na pierwszym roku studiów. To normalne w Izraelu: przez wojsko dorosłość opóźnia się, a po zrzu-ceniu munduru młodzi zakładają plecaki i jadą w świat. Dopiero po powrocie idą na studia, a rodziny zakładają koło trzy-dziestki.
Szira zgłębia więc od roku geografię polityczną. – Fascynuje mnie zagadnienie władzy, ale w ujęciu postmodernistycznym. Badam, jak przejawia się ona na najniższych szczeblach. W każdym działaniu ludzi czujących się jej dysponentami.
Jakie to działania? Na punktach kontrolnych przykłady są co krok. Choćby sprawdzanie dokumentów. Żołnierze czasem ustawiają spontaniczny machsom nie na granicy, ale wewnątrz terenów palestyńskich. Zatrzymują wszystkich: każą się wylegitymować, czasem zawrócić. – Pokazują, kto tu rządzi. W te tereny wysyła się często żołnierzy pochodzenia rosyjskiego i etiopskiego. Władza to dla nich nowość. Łatwiej o nadużycia.
Główne zadanie Machsom Watch to obserwacja. Szira stoi z boku ze swoją plakietką i patrzy. Jej obecność jest dla Izraelczyków znakiem, że są monitorowani, a dla Palestyńczyków – że nie wszyscy traktują ich jak obywateli drugiej kategorii. – Mam telefony do dowódców odpowiadających w armii za jej „ludzki wymiar”, ale rzadko dzwonię. Jeśli widzę, że coś nie gra, mediuję sama. Moją bronią są też raporty, które zamieszczam w Internecie. Wiem, że dowództwo je czyta – wyjaśnia Szira.
Czasem jej misja się udaje. Jak wtedy, gdy żołnierze zwlekają z uruchomieniem przejścia, a po jej interwencji otwierają bramkę. – Kiedyś przyjechałam na przejście o trzeciej w nocy. Pod terminalem były już setki ludzi. Spali na kartonach, ogrzewali się przy zapalonych butlach gazowych. Kolejka jest długa, bo kontrola trwa, a ci ludzie w pracy muszą stawić się punktualnie. Jeśli przejście nie otworzy się o piątej, mogą nie zdążyć i mieć kłopoty. A bramka czasem otwiera się o 5.14. Czasem przed 6. Czasem jeszcze później – opowiada. Są momenty, gdy Szira czuje się bezsilna. Jak wtedy, gdy żołnierze nie chcą puścić do szpitala mężczyzny z chorym dzieckiem na rękach. Bo ojciec nie ma przepustki, a szpitale specjalistyczne są tylko po izraelskiej stronie. – Zrozumiałam, jak ważne jest prawo do przemieszczania się. W Palestynie gospodarka leży, mieszkańcy skazani są na wegetację. Znam takich, którzy marzą, żeby pokazać dzieciom Morze Śródziemne. To dwie godziny stąd, a nie wiadomo, czy kiedykolwiek tam pojadą.
Przepustki mają nieliczni. Ci, których bronię na przejściach, to szczęśliwcy – mówi.
Mur otaczający Zachodni Brzeg Jordanu, Betlejem, dzielący na pół Jerozolimę i odgradzający od pustyni Strefę Gazy nie wygląda na rozwiązanie tymczasowe. Jest potężny i wysoki. Solidne płyty z betonu wieńczy drut kolczasty. Czasem mur jest siatką z takiego drutu – wygląda niewinnie, ale jest groźniejszy, bo pod napięciem. Czasem linia muru kluczy wzdłuż sąsiadujących posesji. Te izraelskie są po dobrej stronie, palestyńskie – po złej. Przy bogatych domach Izraelskich sąsiadujących z murem wykłada się go kafelkami z piaskowca. Od strony palestyńskiej ścianę pokrywa graffiti: a to wizerunek lwa rozszarpującego gołębia w arafatce, a to pacyfistyczne napisy. Przejścia mogą być zwykłymi budkami ze szlabanem albo wielkimi terminalami, w których drzwi obrotowe zrobione są z krat. – To wstyd – twierdzi Szira. – Przez wieki byliśmy prześladowani i przez to zachowaliśmy moralne prawo do stawania w obronie ciemiężonych. Teraz sami się go pozbawiamy. Izrael prowadzi wobec Palestyńczyków politykę podobną do tej, jaką
stosowali konkwistadorzy wobec Indian!
Szira najbardziej boi się, że przestanie zauważać mur. Tak łatwo zapomnieć, co dzieje się 10 kilometrów od bogatej dzielnicy Rekhavia, w której mieszka w willi z ogrodem. – Tu jest Zachód. Tam Izraelczycy ustawiają czasem betonowe- przegrody w poprzek ulic, więc Palestyńczycy przesiadają się na osiołki. Może to zagłuszanie sumienia, ale jestem w Machsom Watch, żeby pamiętać o murze. Nie uwierzysz, ilu moich znajomych go nie widzi – dodaje.
Nie rzucim Ziemi Obiecanej
Taktykę osadników żydowskich na początku XX wieku nazywano taktyką wielbłąda. Wielbłąd najpierw wstawia do namiotu nogę. Po pewnym czasie siedzi w nim cały. Dziś osadnictwo izraelskie w arabskich dzielnicach zaczyna się od jednego–dwóch domów. Potem ich mieszkańcy potrzebują miejsca na modlitwę. Następnie szkoły dla dzieci. Zjeżdżają kolejne rodziny. I tak dalej.
„Nogą wielbłąda” jest Vered, 30‑letnia chasydka, która w ostatnich pięciu latach urodziła troje dzieci (czwarte w drodze). Wychowała się w kurorcie Ranana na północ od Tel Awiwu. Miła i otwarta, skończyła filozofię judaizmu, pisała i wystawiała sztuki o europejskich chasydach. A cztery lata temu spakowała manatki i opuściła z mężem ekskluzywne mieszkanie. Postanowili zasiedlać Palestynę.
Nielegalne osiedle Bruchin, Zachodni Brzeg. Za domy służą karawany, jak w Jeruham. Wioska leży na ziemi, gdzie według porozumień z Oslo z 1993 roku miało powstać państwo palestyńskie. Dziś jego perspektywa jest daleka, a żydowskich osiedli przybywa. W samym Bruchin w 2004 roku mieszkało 30 rodzin, dziś jest ich 80. – Kochamy tę ziemię. Żyjemy w zgodzie z Torą, jesteśmy wielką szczęśliwą rodziną – opowiada o swej wiosce Vered. Boli ją tylko, że Palestyńczycy rzucają w nich kamieniami. Dlaczego więc przyjechała? – Jeśli nie będziemy sprowadzać się do takich miejsc, wszystko nam zabiorą. To przecież Ziemia Obiecana, dana nam po Holocauście. Czy to dziwne, że chcemy na niej mieszkać? – odpowiada pytaniem Vered. – Chcę żyć w zgodzie z Palestyńczykami, ale oni nas nienawidzą, każą nam wracać do Europy, Stanów. Mają tyle krajów arabskich, a my tylko Izrael. Przecież jeśli podbiłeś ziemię, jest twoja! – powtarza.
Nie inaczej uzasadniali „misję Izrael” Żydzi po każdym konflikcie bliskowschodnim. Jednak słowa wypowiadane z pasją przez chasydkę, która dla idei zmieniła życie, nabierają nowej siły. Vered mówi, że nie wyprowadzi się z Bruchin. Rząd nie chce pozwolić rozbudować kontenera w dom, mimo że po porodzie rodzina będzie liczyć sześć osób. – A jeśli mnie stąd wyrzucą, tak jak usuwali osadników z Gazy? Chyba wyjadę wtedy z Izraela – dodaje drżącym głosem.
W którą stronę rozwinie się „Projekt Izrael”? Czy kształt nadadzą mu tacy jak Veret, Szira, Szlomi albo może Matan? Na od-powiedź trzeba poczekać następne 60 lat.
Joanna Woźniczko - Czeczott