Proces wytoczony przez fotoreportera, który stracił oko na manifestacji
Było zagrożenie dla życia i zdrowia policjantów, demonstranci mogli też wedrzeć się do gmachu Ministerstwa Obrony, dlatego wydałem zgodę na użycie broni gładkolufowej - powiedział przed Sądem Okręgowym w Warszawie były komendant stołeczny policji Antoni Kowalczyk.
14.04.2005 | aktual.: 14.04.2005 17:53
Zeznawał on jako świadek na cywilnym procesie wytoczonym przez fotoreportera Roberta Sobkowicza, któremu w czerwcu 1999 r. na manifestacji pracowników "Łucznika" z Radomia gumowa kula wybiła oko.
Sobkowicz, który przeszedł we Włoszech trzy skomplikowane operacje i ma teraz sztuczne oko, chce od państwa stałej renty 3 tys. zł oraz 250 tys. zł zadośćuczynienia i odszkodowania. Proces trwa już kilka lat, przesłuchiwani są kolejni świadkowie. Jak dotąd z państwowych pieniędzy pokryto jedynie - według fotoreportera - koszt jednego z trzech jego przelotów do Włoch na operację oka. Pozostałe koszty - w tym corocznych kontroli - ponosi sam.
W czwartek Kowalczyk, który w 1999 r. szefował stołecznej policji, a potem był komendantem głównym, oświadczył, że w tamtym czasie "co dwa dni policja była zmuszana reagować na zbiorowe zakłócenia porządku publicznego". Przypominał sobie, że dwie z ówczesnych ulicznych demonstracji, były najbardziej drastyczne - właśnie pracowników "Łucznika" oraz górników. W obu tych przypadkach policja użyła broni gładkolufowej, czyli na gumowe pociski.
Świadek przedstawił sądowi procedurę, w jakiej wyraził zgodę na użycie broni. "Cały czas miałem nasłuch policyjnej łączności radiowej i słyszałem jak dowodzący akcją zabezpieczającą demonstrację odbiera informacje o tym, że manifestanci mają kamienie, drzewce od transparentów oraz rozkruszone betonowe płyty chodnikowe i rzucają tym w kordony policji chroniące rządowe gmachy. Wiedziałem, że są u nas ranni, że pękają tarcze i hełmy. Użyto armatek, ale bezskutecznie. Szef Stołecznego Stanowiska Kierowania połączył się ze mną i przekazał mi prośbę o zgodę na użycie broni gładkolufowej. Spytałem go: 'jakie jest twoje zdanie?'. On odpowiedział: 'chyba nie mamy wyjścia', więc się zgodziłem" - relacjonował Kowalczyk.
"Jaki ma pan dowód na to, że właśnie tak to przebiegało" - zapytała go wtedy pełnomocnik fotoreportera. "Czy zachowały się nagrania tych rozmów" - dodała. Kowalczyk nie pamiętał. Wtedy mecenas odczytała fragment pisma policji dla prokuratury badającej te zajścia. Wynika z niego, że żadna z rozmów policjantów się nie nagrała z powodu awarii systemu oraz tego, że w tamtym czasie system był w fazie testów.
"Postępowania wyjaśniające prowadzone w policji i innych organach nie wykazały żadnych zastrzeżeń do przeprowadzonej akcji" - powiedział Kowalczyk. Pytany jakie ewentualne negatywne skutki zakładał wydając zgodę na użycie broni na gumowe kule, świadek powiedział, że "zawsze należy się liczyć z pewnymi zranieniami". Zapewniał, że z gładkolufowej broni strzelali najbardziej doświadczeni funkcjonariusze, których szkolono, by oddając strzały wyrządzali jak najmniejszą szkodę. Samo zdarzenie nazywa on "nieszczęśliwym wypadkiem. Już po rozprawie sam podszedł do fotoreportera. Pytał go, czy ma pracę, zapewniał też, że jest mu bardzo przykro.
Dalszy ciąg procesu - w maju. Kowalczyk będzie wezwany ponownie, by ustosunkować się do zeznań, które w tej sprawie składał w prokuraturze.