Problemy socjalistów w Ameryce Łacińskiej. Odwrót "różowej fali"?
Ponad dekadę temu Amerykę Łacińską od Nikaragui po Argentynę ogarnęła "różowa fala" lewicowego populizmu. Liderzy partii odrzucających neoliberalny "Konsensus Waszyngtoński" objęli rządy niemal na całym kontynencie i - rządzą nim do dzisiaj. Coraz więcej jednak wskazuje na to, że mieszkańcy Ameryki Łacińskiej odwracają się od socjalizmu.
15.04.2015 | aktual.: 17.04.2015 18:02
Jeszcze kilka lat temu ta siła wydawała się nie do zatrzymania. Hugo Chavez niepodzielnie rządził Wenezuelą, rzucał wyzwanie Stanom Zjednoczonym, notował rekordową popularność w sondażach i wcielał w życie wielomiliardowe programy społeczne pomagające najuboższym. W Brazylii w podobny - lecz dużo mniej autorytarny sposób - sukcesy święciła inna ikona latynoskiej lewicy, prezydent Lula da Silva, podczas rządów którego ze skrajnej biedy wydostało się 20 milionów osób. W międzyczasie do władzy dochodzili kolejni pogromcy kapitalizmu, ogarniając cały kontynent - tak, że wyjątki od tej reguły dało się policzyć na palcach jednej ręki. "Boliwariański socjalizm", jak nazwał swój model rządów Chavez, wydawał się nową opcją wobec obowiązującego modelu rozwoju, a regionalny lewicowy sojusz alternatywą rzucającą wyzwanie hegemonii USA.
Dziś obraz prezentuje się nieco inaczej: rządy, które zapoczątkowały "różową falę", walczą nie tyle o lepsze jutro, co o przeżycie. W Wenezueli, korupcja, kryzys gospodarczy i niskie ceny ropy naftowej sprawiły, że masowe protesty stały się regularnym elementem życia politycznego, a w subsydiowanych przez państwo sklepach brakuje nawet papieru toaletowego. Nieudolny następca Chaveza, Nicolas Maduro cieszy się poparciem nie - jak jego poprzednik - 80, lecz 25 procent Wenezuelczyków. Aby utrzymać się przy władzy, musiał uciekać się do nadzwyczajnych środków: wykorzystując amerykańskie sankcje (nałożone po brutalnej pacyfikacji protestów) - wywołał w kraju patriotyczną gorączkę i zagrożenie amerykańską inwazją, a sobie przyznał moc rządzenia przez dekrety.
W Brazylii w poważnych tarapatach jest natomiast następczyni Luli, Dilma Rousseff, zamieszana w gigantyczną aferę korupcyjną Petrobrasu, państwowej spółki naftowej i "perły w koronie" brazylijskiej gospodarki. Jak się okazało, pod nadzorem Rouseff, zarządzający spółką pobili korupcyjny rekord: odprowadzili z nich ponad 3 miliardy dolarów (to największy skandal korupcyjny w historii kraju). Choć sytuacja gospodarcza największego państwa Ameryki Południowej nie jest tak dramatyczna jak w przypadku Wenezueli, to również i tu perspektywy wyglądają dużo mniej okazale niż jeszcze kilka lat temu. Po okresie dynamicznego wzrostu, kiedy brazylijska gospodarka rosła w tempie 7-8 proc. rocznie, w tym roku rozwój ten ma zupełnie zahamować. PKB Brazylii według prognoz skurczy się w tym roku o niecały procent. W rezultacie, podobnie jak Maduro, Dilma musi się mierzyć z poparciem społecznym rzędu 15 proc. oraz z setkami tysięcy protestujących w całym kraju.
W poważnych kłopotach znajdują się też inne lewicowe rządy, które doszły do władzy w wyniku "różowej fali". W Meksyku, dotkniętym gospodarczą stagnacją i wyniszczającą wojną z kartelami narkotykowymi, czarne chmury zbierają się nad prezydentem Enrique Pena Nieto. Nieto został wybrany trzy lata temu jako nieustępliwy lewicowy przywódca, który będzie dzielnie walczył z nierównościami społecznymi i korupcją. Dziś, oskarżany o nieudolność, cieszy się historycznie niskim poziomem poparcia, a coraz większej dynamiki nabiera społeczna kampania na rzecz odwołania go z urzędu. W nielepszej sytuacji jest też prezydent Argentyny Cristina Fernandez de Kirchner. Prezydent, która władzę przejęła po swoim mężu - również charyzmatycznym, lewicowym populiście - zmaga się nie tylko z wysoką inflacją i permanentnie niestabilną (i kurczącą się) gospodarką, ale też największym od lat skandalem. Chodzi o sprawę prokuratora Alberto Nismana, który oskarżył argentyńską prezydent o przykrywanie odpowiedzialności Iranu (w zamian za
korzyści handlowe) w zamachu na ośrodek kultury żydowskiej w Buenos Aires w 1994 roku. W styczniu tego roku Nisman zmarł nagle w niewyjaśnionych okolicznościach, a wśród jego rzeczy znaleziono przygotowany przez niego akt oskarżenia Cristiny Fernandez.
Powody do zmartwień ma też inna lewicowa przywódczyni, prezydent Chile Michele Bachelet. W efekcie skandali korupcyjnych i niedołężnej odpowiedzi państwa na klęski żywiołowe (w marcu powódź na północy kraju pochłonęła 23 osoby), jej społeczne poparcie również jest najniższe jak dotąd.
Nawet w Boliwii, gdzie rządzący od 2006 roku charyzmatyczny populista i czempion praw rdzennej ludności Evo Morales cieszył się dotąd wysokim poparciem, widoczne są pierwsze znaki społecznego niezadowolenia. W kwietniowych wyborach samorządowych jego partia MAS zanotowała najgorszy jak dotąd wynik i przegrała z opozycją w pięciu z dziewięciu regionów.
Odwrót różowej fali?
Czy ta fala społecznego niezadowolenia może dać początek odejścia Ameryki Łacińskiej od idei "boliwariańskiego socjalizmu"? Zdaniem Any Quintany, ekspertki Heritage Foundation, rozczarowanie skutkami socjalistycznych rządów jest widoczne, lecz do odwrócenia tendencji i odejścia od władzy lewicowych rządów jest jeszcze daleka droga.
- Problem w tym, że o ile Chavez i reszta tych przywódców zdobyła władzę w sposób demokratyczny, to wielu z nich, jak np. Morales w Boliwii czy Ortega w Nikaragui, swoimi działaniami systematycznie dążyli do niszczenia demokracji i pluralizmu. W rezultacie mamy do czynienia z demokratycznie wybranymi dyktatorami i słabą, podzieloną opozycją. Owszem, mamy duże niezadowolenia, ale te siły nadal utrzymują się przy władzy - mówi w rozmowie z WP Quintana.
Analityk amerykańskiego ośrodka dodaje, że kolejną przeszkodą dla partii prawicowych i opowiadających się za wolnorynkowymi rozwiązaniami są duże nierówności społeczne, które są centralną sprawą w dyskursie politycznym w niemal każdym kraju Ameryki Łacińskiej.
Decydujący dla przyszłości modelu, którego prekursorem był Chavez, może być jednak inny, bardziej prozaiczny czynnik: ceny ropy naftowej.
- Nie przez przypadek szczytowy okres popularności latynoskiej lewicy pokrywa się z okresem, w którym ceny surowca były historycznie wysokie i przed długi czas utrzymywały się na poziomie powyżej 100 dolarów za baryłkę - mówi Quintana. Szczególną rolę czynnik ten odegrał w Wenezueli, posiadającej największe rezerwy ropy naftowej na świecie, ale także w przypadku Meksyku, Boliwii i Brazylii. Wysokie przychody z węglowodorów nie tylko pozwalały na finansowanie śmiałych, ogromnych programów socjalnych, ale miały też duże znaczenie w polityce międzynarodowej. Szczególnie miało to miejsce w przypadku Wenezueli, która używając swojego bogactwa hojnie inwestowała w budowanie sojuszy z podobnie nastawionymi ideologicznie rządami - a przede wszystkim z Kubą. Teraz, kiedy ceny ropy są o połowę mniejsze niż jeszcze rok temu, Wenezuela została zmuszona do zmniejszania wsparcia dla sojuszników. Tymczasem w świetle normalizacji stosunków między Kubą a USA znaczenie Wenezueli spadło - a wraz z nim całość projektu
boliwariańskiej rewolucji zapoczątkowanej przez Chaveza.
- Trudno przewidzieć, jaki będzie koniec tego wszystkiego, ale jedno jest pewne: to nie są najlepsze czasy dla socjalistów - mówi Quintana.