PolskaPrawo do "ale"

Prawo do "ale"

Dostało mi się ostatnio niemało za to, że ośmieliłem się mieć jakieś „ale”. No cóż. Obawiam się, że – toutes proportions gardées - byliśmy świadkami tego, przed czym przestrzegał wicepremier Ludwik Dorn: systematycznego upadku debaty publicznej. No, skoro nawet kanibale zachęcają do wegetarianizmu, to może warto się przyjrzeć tematowi.

25.10.2006 10:24

Po moim ubiegłotygodniowym felietonie pojawiły się głosy oburzonych internautów, którzy nazywali mnie malkontentem, kazali przestać się czepiać i oskarżali o rozpętywanie polskiego piekiełka. Chodziło o to, że ośmieliłem się dyskutować z sensem logotypu zaprojektowanego przez Szymona Skrzypczaka w związku z pięćdziesięcioleciem integracji europejskiej. Jeśli dyskusję traktujemy jako krytykę, a krytykę jako bezpardonowy atak, to jedyną możliwą reakcją na cokolwiek jest – jak rozumiem - milczenie albo zachwyt.

Zachwyt miałby wynikać w tym przypadku z tego, że ktoś gdzieś tam daleko uznał, że my też potrafimy (na przykład zaprojektować logo). Według moich adwersarzy (będę ich tak nazywał, mimo iż jest to słowo związane mocno z dyskusją, do której prawa moi adwersarze mi odmawiają), no więc według moich adwersarzy jak już się coś Polakowi uda, to czepianie się tego jest co najmniej dowodem na zawiść i małostkowość.

No dobra – niech będzie – jestem małostkowym i zawistnym malkontentem. Jestem skłonny zgodzić się na te epitety, jeśli to pozwoli mi wyrażać swoje zdanie. My od wyrażania swojego zdania jesteśmy odzwyczajeni. Przez długie lata różnych okupacji, zmuszeni byliśmy konsolidować nasze poglądy, podkreślać to, co łączy i tuszować to, co dzieli. No, przydaje się to, gdy trzeba walczyć, ale gdy wywalczyło się już to, co trzeba i iść należy dalej (i do tego naprzód), to – jak głosi przewrotny tytuł pewnego programu telewizyjnego – warto rozmawiać. Tyle, że rozmawiać już nie można, bo tuszowanie tego, co dzieli sprawiło, że mówienie o tym, co dzieli odbierane jest jako atak na najświętsze świętości.

Taki odbiór przesuwa dyskusję ze sfery faktów w sferę emocji. Nie chodzi więc już o to, by w starciu racji dojść do mniej więcej wspólnego stanowiska (lub przynajmniej ustalić co i dlaczego nas dzieli), a o to, by zdyskredytować przeciwnika, pokazać swoją wyższość moralną nad nim, przekonać, że jego poglądy są podzielane przez garstkę wykształciuchów lub grupkę moherów, a nasze są poglądami całego społeczeństwa. Ponieważ taka operacja jest niemożliwa do przeprowadzenia przy zdrowych zmysłach, dyskusja zamienia się w paradę potwarzy, rytualizuje się i traci sens komunikacyjny.

Dyskusja jako rytuał to rzecz całkiem ciekawa oczywiście. Niektórzy nawet literackiego nobla za zapisywanie takich dyskusji podostawali. Nobel jednak jest dla wybranych i nam raczej nie grozi. W zamian za te niedostępne miliony koron, moglibyśmy sobie zafundować jakąś przyjemność, przyjemność rozmowy choćby, wymiany myśli, spotkania z kimś, kogo poglądy są inne od naszych.

Zbliżają się wybory samorządowe, trwa kampania. Łatwo jest ją prowadzić obrzucając się propagandowym błotem. Ale, proszę, wykorzystajmy tę okazję do tego, by porozmawiać, by zadać pytanie – nie o lustrację, aborcję czy ewolucję a o drogi, przedszkola i parki. Żądajmy prawa do krytyki. Krytyki nie po to, by się wzajemnie topić w bagnie, a krytyki po to, by żyło się nam lepiej. Uff.

Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)