Prawicowa corrida z wyborcami w tle
Bez lidera źle, z silnym jeszcze gorzej. Czy możliwe jest zachowanie wizerunku oraz charakteru Prawa i Sprawiedliwości, a jednocześnie dopuszczenie do głosu pokolenia 40-latków.
31.10.2011 | aktual.: 31.10.2011 11:13
Jeśli wybory na szefa klubu PiS miały być testem na siłę frakcji ziobrystów, to wypadł on dla byłego ministra sprawiedliwości kiepsko.
Jeśli jednak spojrzeć na format i zasługi dla PiS tych, którzy proponowali powyborczą dyskusję w partii, to można spytać Jarosława Kaczyńskiego, czy jego partię stać jeszcze na utratę kolejnych wyrazistych twarzy z pokolenia 40-latków? Tym bardziej że po raz pierwszy poważni politycy PiS, tacy jak Jacek Sasin, podkreślają, że jest rzeczą otwartą, kto w 2014 r. zostanie nowym prezesem partii.
Test Błaszczaka
„Czy w ogóle istnieje i jak silna jest skupiona wokół Ziobry grupa? Odpowiedź poznamy za parędziesiąt godzin” – te słowa zapisał w zeszły wtorek w południe Ludwik Dorn na swoim blogu. Ten „przyjaciel ludu PiS-owskiego”, pisząc te słowa, myślał o wtorkowym wieczornym głosowaniu nad wyborem szefa klubu tej partii. Prezes Jarosław Kaczyński, korzystając ze statutowych uprawnień, wskazał na to stanowisko dotychczasowego szefa Mariusza Błaszczaka.
Dorn przewidywał, że jeśli przeciwko Błaszczakowi zagłosuje zaledwie 10 proc. posłów, oznaczać to będzie, że żadna poważna grupa Ziobry nie istnieje. Zakładał, że jeżeli Błaszczaka odrzuci 15–20 proc. klubu, będzie to znaczyć, że ziobryści istnieją, ale są słabi i trudno wróżyć im wielki sukces. Ludwik Dorn wskazywał, że tylko 40 proc. głosów przeciwko nominatowi prezesa każe mu na serio układać się z frakcją Ziobry.
Koniec końców na Błaszczaka nie głosowało 22 posłów, a dziewięciu wstrzymało się od głosu. Grupa Ziobry więc istnieje, natomiast jest mimo wszystko słaba. Tym jednak, co zwróciło uwagę, był wyjątkowo obcesowy sposób potraktowania Zbigniewa Ziobry. Najpierw prezes bardzo zdecydowanie i niegrzecznie nie pozwolił mu zabrać głosu, a zaraz potem świeżo wybrany Mariusz Błaszczak poinformował o wszczęciu postępowania przed sądem koleżeńskim przeciw Ziobrze.
Wszystko to działo się w stosunku do kogoś, kto pełnił funkcję wiceprzewodniczącego PiS. Jeśli więc zablokowanie Ziobry wymagało tak brutalnych środków, to bardzo źle świadczy o wewnętrznej atmosferze w partii. Raz jeszcze okazało się, że problemem PiS jest to, iż jego członkowie nie potrafią ze sobą rozmawiać. Pobrzmiewa to w anonimowych komentarzach antyziobrystów, jakie przynosi prasa. „Jarosław zgniótł Ziobrę i pokazał mu miejsce w szeregu”, „Ziobro zaczął tę rewolucję, to się przekona, że zjada ona swoje dzieci”, „Nie bierzemy jeńców” – to język zimnej wojny partyjnej, w której nie ma miejsca na kompromisy. Ktoś powie, że tak samo drapieżnym językiem mówi się w kuluarach Platformy – tak, ale PO jest partią władzy hołubioną przez elity.
A PiS musi wymyślić się na nowo, aby zdobyć młodsze roczniki udające się do urn. Pruski dryl i usuwanie kolejnych indywidualności na zebraniach partyjnych z ciężką, pełną złych emocji atmosferą, na pewno w tym nie pomoże. Nie pomoże też samemu Jarosławowi Kaczyńskiemu – postaci wybitnej i szanowanej przez większość elektoratu prawicy. Ale prezes PiS nie może bez końca odpychać od siebie swoich wychowanków, bo czymś mu się narazili. W końcu zostać może sam wśród dworaków i politycznych manekinów. Takich jak ci, którzy nie widzieli niczego złego w passusie o Angeli Merkel lub odradzali mu debatę z Donaldem Tuskiem.
Klin klinem
Wtorkowe zderzenie Ziobry i jego zwolenników z resztą partii to finał konfliktu, który narasta od dawna. Krakowski polityk twierdzi, że od miesięcy nie mógł doprosić się spotkania z szefem PiS. Sam Jarosław Kaczyński głosi, że w najbliższym czasie nie jest to możliwe. Ziobryści swą opowieść o konflikcie zaczynają od układania list wyborczych latem, przy których prezes majstrował do ostatniej chwili przed oddaniem ich do PKW. Według ziobrystów wielu ludzi, którzy utożsamiani byli z byłym szefem Ministerstwa Sprawiedliwości, zostało zepchniętych na gorsze miejsca. W tej sytuacji Ziobro i Kurski nie jeździli po kraju, aby pomagać swoim zwolennikom, których ukarano gorszymi miejscami. Co charakterystyczne, nic nie wiadomo, by prezes zabronił tego typu rajdów po Polsce. Płaszczyzną konfliktu była też sama kampania wyborcza, którą zdominował Tomasz Poręba i Adam Hofman. Ziobro i Kurski mieli czuć się niespecjalnie mile widzianymi gośćmi w sztabie, więc na spotkania sztabowe nie przychodzili. Dziś wypomina im się
to jako działanie przeciw partii.
Jeśli z kolei nachylić ucha, usłyszeć można opowieść krytyków Ziobry i Kurskiego o dwóch aroganckich eurodeputowanych, którzy zgarniając tłuste brukselskie gaże, jednocześnie uważają się za mądrzejszych od całej partii z jej szefem włącznie. W myśl tej narracji, lekceważąc zbiorowy wysiłek partii, rozpoczęli budowanie własnej frakcji z czysto egoistycznych celów, nie wahając się w dalszym planie podzielić partii w imię swych ambicji. Czy jednak tak naprawdę linia podziału w PiS nie dotyczy dwóch modeli zachowania: pełnej obediencji wobec prezesa i machnięcia ręką na kolegialność przy ustalaniu linii partii w imię jedności wobec potężnej Platformy z jednej strony i z drugiej chęci powrotu do demokracji wewnątrzpartyjnej i swobodnej dyskusji? W obecnej sytuacji oznacza to dyskusję o przyczynach porażek, jakie tkwią w strukturze partii i jedynowładztwie prezesa. O tym, czy w końcu ktoś analizował czy nie treść książki wyborczej prezesa. I o tym, jak sprawdziła się dominacja jednej tylko frakcji PiS w sztabie
wyborczym, której pomysłów nie było komu krytycznie recenzować.
Częściowo liderzy kontestacji są sami sobie winni. Jacek Kurski, Zbigniew Ziobro i Tadeusz Cymański, przyjmując w 2008 r. mandaty eurodeputowanych, zgodzili się na zepchnięcie na zagraniczną placówkę. Ale każdy, kto znał tę trójkę, mógł się domyślić, że nie wytrzymają zbyt długo bez krajowej polityki. Latem tego roku wezwali ich na pomoc ci, którzy czuli się spychani na margines – Andrzej Dera, Arkadiusz Urbańczyk czy Zbigniew Dolata. A po przegranej kampanii ziobryści bali się, że zostaną kozłami ofiarnymi, więc wybrali obronę przez atak.
Doszło więc do dość częstego w historii PiS zapętlenia. Kontestatorzy wiedzieli, że jeśli prezes nie ma ochoty na dyskusję, to jej nie będzie. Udzielali więc wywiadów mediom, chcąc postawić kwestię powyborczych rozliczeń na porządku dziennym w partii. A jednocześnie ta formuła przenoszenia debaty na zewnątrz natychmiast posłużyła do okrzyknięcia ich szkodnikami.
Dobrą próbką takiego stylu oskarżeń była wypowiedź w środę rano w Polskim Radiu wiceprzewodniczącej PiS Beaty Szydło. Posłanka ogłosiła, że partia „nie ucieka od dyskusji w Prawie i Sprawiedliwości”, ale „powinno się to dziać tam, gdzie należy, czyli właśnie w czasie spotkań statutowych, a nie w mediach”.
Zabawne było w ustach posłanki Szydło podkreślanie wagi szanowania statutu. Zbigniew Ziobro jest przecież wybranym na ostatnim kongresie wiceprzewodniczącym PiS, a jednak nie był w stanie doprowadzić do żadnej debaty na temat rozliczenia wyborów. Gdzie zresztą takie rozmowy mają się odbywać?
Ludwik Dorn już w 2008 r. ubolewał, że skończyła się w miarę swobodna dyskusja w Komitecie Politycznym PiS. Z relacji posłów tej partii wynika też, że niespecjalnie żywe są debaty w klubie.
Skoro więc nawet funkcja wiceszefa partii niewiele znaczy, to można przyjąć, że nawet zmarszczenie brwi prezesa ucina niechcianą przez niego jakąkolwiek dysputę. A ponieważ kolejni kontestatorzy, gdy mają do wykrzyczenia swoje racje, idą do mediów, komisja dyscyplinarna zaczyna swoje śledztwa. Nieprzypadkowo zobaczywszy wtorkowy sąd nad Ziobrą w klubie PiS, Ludwik Dorn nie zdecydował się wejść pod władzę Błaszczaka i pozostał posłem niezależnym.
Młodzi przestają być młodzi
Problem od 2006 r. jest ciągle taki sam. Prezes Kaczyński ma kłopot z młodymi, ambitnymi 40-latkami. A jednocześnie ma taki prestiż i tak silne umocowanie swojej władzy w statucie, że może robić z partią, co chce. Tak skonstruował statut i partyjny aparat, że ma wręcz w nadmiarze narzędzi jedynowładztwa.
Aby wszystko było jeszcze bardziej skomplikowane, Kaczyńskiemu bagatelizowanie protestów przeciw takiemu sposobowi rządzenia partią ułatwia fakt, że młodzi kontestatorzy często się blamują. Od Kazimierza Marcinkiewicza poprzez Jana Filipa Libickiego po Joannę Kluzik-Rostkowską widzimy podobny scenariusz – bunt, a rychło potem kompromitująca rola narzędzia PO. Albo etatowego krytyka prezesa PiS w mediach, jak w przypadku Michała Kamińskiego.
To ułatwia Jarosławowi Kaczyńskiemu wskazywanie na ich bunt jako na słabość ducha i pieczeniarstwo. Większym problemem są tacy kontestatorzy, którzy zachowują postpisowski pion moralny jak Ludwik Dorn czy Adam Bielan, ale ci z kolei są mało popularni w PiS-owskim elektoracie. A ci, którzy nie kontestują niczego? Ziobryści złośliwie wskazują – i ujawnia to nam wymiar pokoleniowy sporu – że zrobili sobie z PiS wygodny fundusz emerytalny. A młodzi, czyli „pokolenie 35+”, czują, że mijają lata, a oni nie zbliżają się do kręgu decyzyjnego w partii. Tak było z muzealnikami i tak jest teraz z ziobrystami.
Jest to coś, co można nazwać „syndromem księcia Karola”. Jak wiadomo, następca tronu ma już dziś 68 lat, a ciągle nie uzyskał zgody 85-letniej matki na to, by zastąpił ją na tronie królewskim Wielkiej Brytanii. W podobny sposób tacy politycy jak Ziobro chcą być traktowani przez Kaczyńskiego partnersko. A gdy czekanie trwa zbyt długo lub dochodzi do konfliktu – jak to było w przypadku muzealników – tracą w końcu cierpliwość i wychodzą, trzaskając drzwiami.
Kaczyński przez długie lata lekceważył odejścia polityków między 35. a 45. rokiem życia. A jednak brak tej właśnie generacji zaczyna rzucać się w oczy w PiS. I często nie jest łatwo wypełnić tę lukę. Już dziś widać, że partia nie ma nikogo równie dobrze poruszającego się na salonach dyplomatycznych jak Paweł Kowal. Równie dobrze widać, że niełatwo jest zastąpić Jacka Kurskiego w bardzo trudnych dla PiS debatach w programie Tomasza Lisa. A jednak w momentach krytycznych prezes Kaczyński najlepiej czuje się w towarzystwie druhów z dawnego Porozumienia Centrum. Idąc dalej, im bardziej partia oparta jest na monowładzy Jarosława Kaczyńskiego, tym bardziej kampanie wyborcze takie jak ta w 2010 i w 2011 r. zamieniają się w „one man show”. W przypadku wyborów prezydenckich było to uzasadnione, ale już w przypadku wyborów do Sejmu – nie.
Jednocześnie wzięcie pełnej odpowiedzialności za kampanię przez samego prezesa powoduje potem, że wszelkie pretensje o kiksy kierowane mogą być tylko do niego. A skoro prezes jest wszechmocny, to o swobodnej dyskusji o błędach nie ma mowy. Jedyne, co słyszymy, to autokrytyczne wyznanie Jarosława Kaczyńskiego, że istotnie popełnił błędy. Ale kto za nie konkretnie odpowiada, jaki mechanizm samokontroli zawiódł, nie dowiedzieliśmy się i nie sądzę, abyśmy się jeszcze dowiedzieli.
A uciekać od takich pytań coraz trudniej. Surowe analizy kampanii pisze już Tomasz Sakiewicz, a Jadwiga Staniszkis wprost krytykuje wybór Mariusza Błaszczaka na szefa klubu. Prędzej czy później w PiS musi dojść do kolejnego sporu: czy to koniecznie Jarosław Kaczyński ma być twarzą kampanii prezydenckiej i parlamentarnej w 2015 r.? Nie jest tajemnicą, że ziobryści uważają, iż tylko Zbyszek ma szansę wygrać z Komorowskim za cztery lata.
Jarosław z wadami, ale pewny
Kaczyński miałby odejść? Jestem przekonany, że wielu lokalnych polityków PiS uznałoby to za absurd. Wynika to z wielu czynników. Aparat partyjny to nie żadni młodzieniaszkowie, więc 62-letni Kaczyński doskonale pasuje do ich wyobrażenia o liderze.
Poza tym Jarosław jest wybitną, silną osobowością i w oczach ludzi po pięćdziesiątce wszelcy młodsi pretendenci zawsze jawić się będą jako bardziej niedoświadczeni lub chwiejni. Można wreszcie zawsze przekonująco udowadniać, że „nie zmienia się koni w czasie przejścia przez rzekę”. Powołać się też można na istotnie gigantyczną kampanię medialną przeciwko PiS. Ta jednak trwa od 2005 r. i nic nie wskazuje na to, żeby się szybko skończyła.
Wreszcie na rzecz prezesa działa fakt, że wyborcy PiS nie mają ochoty na rozdrobnienie prawicy, które wspominają jak najgorzej z lat 90. epoki konwentu św. Katarzyny. A przeciętnego wyborcy frustracja takich polityków jak Kurski czy Ziobro nic nie obchodzi. I tak dowiadują się o nich z mediów, które nienawidzą PiS. Wiedzą za to, że Jarek nie pęka wobec siły Platformy, i czują się z nim solidarni, gdy media obrażają go na wszystkie możliwe sposoby. Bo poparcie Kaczyńskiego to poparcie kogoś, kto rzuca wyzwanie Platformie całym swym jestestwem. Kto odpłaca pięknym za nadobne aroganckim platformersom.
I wreszcie wyborcy PiS mogą wskazywać, że Tusk także rządzi swoją partią za pomocą twardej ręki. Ba, jest nawet za to chwalony. Oto Władysław Frasyniuk bez żadnego zażenowania głosi, że „jeśli Tusk nie zabije Schetyny, to będzie miał poważne kłopoty. Także esteta pióra – Tomasz Jastrun – pisze na łamach „Newsweeka”: „Trwa dramat Schetyny. Niedawno takie konflikty były rozwiązywane radykalnym cięciem katowskiego topora. Teraz – jaka kultura – ścięty marszałek Sejmu jedzie na urlop w zimne kraje”.
Skoro wyrafinowani intelektualiści akceptują sposób, w jaki Donald Tusk trzyma swoją partię za buzię, to dlaczego mają oburzać się na maniery Jarosława Kaczyńskiego?
Pułapka centrowości
Rutynowa odpowiedź na postawione powyżej pytanie brzmi: od opozycji, która chce zdobyć sympatię większości społeczeństwa, można wymagać złagodzenia tonu kampanii. W przypadku Jolanty Kluzik-Rostkowskiej poszukiwanie łagodniejszego wizerunku doprowadziło do dosyć żenującej ucieczki do obozu Platformy Obywatelskiej. Z kolei inny zwolennik centrowości, Michał Kamiński, ośmiesza się, występując w roli człowieka, który na każde zawołanie opowie coś niedobrego o prezesie Kaczyńskim.
Są też politycy prawicy, którzy trzymają się z dala od PiS i nawet mają coś w rodzaju statusu centrowości, ale nikogo nie potrafią skłonić do oddania im ponad 5 proc. głosów. Problem w tym, że porzucając PiS-owski ostry język, zaczynają tworzyć tezy, które dla wyborców prawicy są wydumane. Oto np. Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego sypie wciąż klątwy na „bandę czworga”, czyli PO–PiS–SLD–PSL, inaczej klikę politykierów, którzy urządzili skok na budżetową kasę. Z kolei PJN w ostatniej kampanii wypowiadała się tak, jakby nie było żadnej różnicy między rolą w eskalacji agresji w polityce między PO i PiS. A przecież liczni wyborcy prawicy pamiętają, że w Łodzi zastrzelono PiS-owca Marka Rosiaka, a nie członka PO. Tak samo wiedzą, że dotacje z budżetu to nie wszystko. I wreszcie niekiedy razi ich pryncypializm Marka Jurka, który często ma rację, wskazując, że Kaczyńskiemu zdarza się traktować wartości chrześcijańskie instrumentalnie. A jednak wielu wyborców także ma rację, gdy pamięta obronę krzyża na Krakowskim
Przedmieściu jako obronę świętego symbolu wiary i walkę z antyklerykalizmem Palikota.
Rzecz w tym, że pewni politycy, którzy często mieli powody, aby opuścić Jarosława Kaczyńskiego, potem tracą miarę w atakach na niego. A przecież główna linia podziału między PiS a PO nie jest wydumanym sporem ideowym.
I dlatego koniec końców 29,88 proc. wyborców wolało Kaczyńskiego, za którym stoi prestiż siły i wyrazistość na tle mniejszych partii, których programy są słuszne, ale nie przemawiają do wyobraźni.
Jeszcze jeden dylemat, przed którym stoją politycy PiS. Wskazał go niedawno Krzysztof Czabański, publicysta, który bezskutecznie startował z list PiS. Przestrzegał on przed zamykaniem się przesłania partii na elektorat centrowy. Słusznie zauważył, że taktyka oblężonej twierdzy najlepiej służy dwóm grupom PiS – partyjnej biurokracji, która nie ma interesu w poszerzaniu się partii na młodsze środowiska, oraz „radykalnym krzykaczom”, którzy każde wygładzenie linii PiS ogłaszają za zdradę. Tymczasem, jak pisze Czabański, tylko zachęcenie wyborców partii centrowych do głosowania na ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego może dać temu klubowi szansę na powrót do władzy.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Problem w tym, że wszyscy polityczni konkurenci PiS są zainteresowani utrzymaniem os-trej linii tej partii.
Już gdy dochodziło do uspokojenia retoryki prezesa Jarosława Kaczyńskiego w trakcie kampanii 2010 i 2011 r., lider tej partii był oskarżany o maskaradę mającą ukryć radykalne poglądy.
Z kolei w czasie kampanii wykonywał gesty, jakich oczekiwali od niego wyborcy z głównego nurtu – np. składanie kwiatów 10. dnia każdego miesiąca na Krakowskim Przedmieściu. Wtedy z lubością ogłaszano, że stary nienawistny Kaczyński znów jest w swoim żywiole. Taką metodę gry w dwa ognie stosowano też wobec Elżbiety Jakubiak z PJN. Gdy Jakubiak powtarzała PiS-owski postulat zwrotu przez Rosjan wraku, przedstawiano to jako jej wciąż PiS-owskie zaangażowanie. Co znaczące, krytykowali ją za to także koledzy z PJN, tacy jak Jan Filip Libicki, który wciąż domagał się od niej 100-procentowego odcięcia się od PiS. Dziś o potrzebie ucentrowienia wspominać zaczynają Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. Jednak zadajmy pytanie: czy gdyby zaczęli z sukcesem nieco osłabiać radykalny wizerunek PiS, media złośliwie nie przypominałyby im sprawy Barbary Blidy czy dziadka z Wehrmachtu? Czy gdyby wykonali jakiś gest pod adresem elektoratu smoleńskiego, nie głoszono by z triumfem, że spadły uśmiechnięte maski, ukazując oblicze
radykała?
W warunkach polskich mediów, gdzie panuje wręcz histeria na tle rzekomego radykalizmu PiS, proces rozmiękczania tego niedobrego wizerunku wymagałby czasu i nowych twarzy. A na nowe twarze PiS bynajmniej nie ma ochoty. Nawet Ziobro i Kurski okazują się zbyt dynamiczni jak na coraz bardziej dostosowaną do gustów prezesa partię. A jeśli ktoś dziś wykazuje troskę o pozycję Ziobry w mediach, to tylko dlatego, że można z radością ogłosić – PiS się dzieli.
Jarosławie, daj żyć!
Bardzo trudno zaproponować młodym politykom jakieś dobre wyjście z tej niełatwej sytuacji. Na pewno ci, którzy wyszli z PiS, trzaskając drzwiami, wpadają w obsesję niechęci do Jarosława Kaczyńskiego. Jednakże groteskowe wrażenie robi np. Jan Filip Libicki, który przekonuje, że tylko poparcie prawicowej części Platformy to szansa na zatrzymanie Palikota. O wiele mocniejsze jest wrażenie, że Libicki dość egoistycznie wybrał obóz władzy i dziś dorabia do tego chrześcijańskie alibi.
Można więc zadumać się, gdzie w razie wyrzucenia z PiS mieliby się podziać Kurski i Ziobro. Czy powinni próbować jakiegoś sztucznego połączenia z PJN?
A może w myśl gorączkowych wezwań Marka Migalskiego mieliby zasilić jeden blok prawicy od Marka Jurka poprzez PJN do Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego. Byłoby to powtórzenie federacji prawicy z początku lat 90., która rozpadła się jak domek z kart, bo nie miała wyrazistego lidera.
Z kolei PiS ma wyrazistego lidera, ale młodzi – o ile nie są ambitnymi lauframi – w tej partii się duszą. Krótko mówiąc, bez lidera źle, a ze zbyt silnym liderem też niedobrze. Na razie nikt nie ma pomysłu, jak z tej prawicowej kwadratury koła wyjść.
Piotr Semka