Pralnia płócien
O tym, ile falsyfikatów i zrabowanych płócien wisi w polskich muzeach, nie wiedzą nawet ich pracownicy.
16.01.2006 | aktual.: 16.01.2006 09:54
Kiedy do gmachu stołecznej galerii Zachęta wkroczyła policja i zarekwirowała płótno "Włoszka", nie był to happening, mający zwrócić uwagę na wystawę Olgi Boznańskiej. Po prostu obraz jest dowodem w sprawie brutalnego napadu, rabunku, a ostatecznie śmierci jednej z ofiar przestępstwa. "Włoszka", którą tylko kilkanaście dni mogły podziwiać tłumy zwiedzających, jeszcze cztery lata temu należała do kolekcjonera z Rybnika. W październiku 2001 r. właściciela napadnięto w jego domu, a łupem padł m.in. obraz Boznańskiej. I choć od czterech lat zrabowane płótno figuruje w spisie dzieł skradzionych (pod numerem PA01920), kuratorka wystawy Anna Król nie zadała sobie trudu sprawdzenia jego pochodzenia. Nie sprawdziła, bo w Polsce nie ma ani przepisów obligujących ją do tego, ani zwyczaju, który jest standardem postępowania w innych krajach. - Nie sprawdzaliśmy prac w bazach danych, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie daje takiego obrazu na wystawę. Gdybym przygotowywała monografię Boznańskiej, zapewne sprawdziłabym -
tłumaczy "Wprost" kuratorka.
Czyszczenie falsyfikatów
Od czerwca 2005 r. rejestr skradzionych polskich dzieł figuruje w Internecie - www.oozp.pl (strona prowadzona przez Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych). "Włoszka" znajdowała się też w policyjnym rejestrze skradzionych dzieł, który jest udostępniany kuratorom wystaw. O zniknięciu obrazu donosiły też branżowe periodyki, na przykład "Gazeta Antykwaryczna".
W wielu krajach, m.in. we Francji, Włoszech czy Wielkiej Brytanii, istnieją przepisy jasno mówiące, że dzieła wypożyczane z prywatnych kolekcji powinny być na kilka miesięcy przed wernisażem zaprezentowane w Internecie. Według danych Międzynarodowego Rejestru Zaginionych Dzieł Sztuki (The Art Loss Register), 54 proc. skradzionych przedmiotów znajduje się dzięki katalogom aukcyjnym, 31 proc. odzyskuje policja, 6 proc. odnajdują handlarze dzieł sztuki, a 6 proc. znajduje się przez rejestr. Kolekcjoner czy kurator nie może się usprawiedliwiać, że kupił czy wystawił dzieło w dobrej wierze, gdy obraz już funkcjonował na rynku jako skradziony. Takie przepisy uniemożliwiają "czyszczenie" podrobionych obrazów (oryginalność dzieła potwierdza uczestnictwo w wystawie). A często właśnie w ten sposób podróbki trafiały na rynek. W Muzeum Kolekcji im. Jana Pawła II (Fundacja Janiny i Zbigniewa Porczyńskich) znajduje się np. falsyfikat "Pejzażu rzecznego" Toma Keatinga, który muzeum eksponowało jako arcydzieło Alfreda
Sisleya. Tyle że wcześniej Keating na oczach widzów w programie telewizyjnym przyznał się do fałszerstwa.
W połowie ubiegłego roku okazało się, że falsyfikatem jest sprzedany w 1977 r. przez warszawską Desę do Muzeum Narodowego w Szczecinie obraz Jana Cybisa. Praca była rok wcześniej wystawiona do sprzedaży w salonie Desy. Już wtedy wdowa po Janie Cybisie Helena Zaremba-Cybisowa kategorycznie stwierdziła, że to podróbka. Potwierdził to też malarz Tadeusz Dominik oraz pierwsza żona Jana Cybisa, malarka Hanna Rudzka-Cybisowa. Te głosy nie przeszkodziły państwowej instytucji w zakupie dzieła. Podkładką była ekspertyza wydana przez pracownika Muzeum Narodowego w Warszawie. Okazało się, że współdziałał on ze sprzedającym obraz.
Rasowanie płócien
W XX wieku działało wielu znakomitych fałszerzy, którzy współpracowali z najznamienitszymi państwowymi instytucjami muzealnymi. Najsłynniejsi z nich to Alceo Dossena (1889-1947), Federico Joni (1866-1946), Hans van Meegeren (1889-1947) i niedawno zmarły Eric Hebborn. Ten ostatni wydał nawet podręcznik fałszerza, zdradzając w nim tajniki swej sztuki, a także cenne informacje o przestępczym procederze, w którym udział brały muzea. Hebborn został zamordowany.
Holender Hans van Meegeren, jeden z najsłynniejszych fałszerzy XX wieku, jest autorem bardzo ryzykownej mistyfikacji. Przez lata posiadane przez niego obrazy Vermeera były oceniane przez światowych znawców jako najlepsze dzieła mistrza. Bo Meegeren nie kopiował istniejących prac, lecz tworzył nowe. Jak się okazało, współdziałał on z kuratorem, który podróbki wprowadzał do muzealnego obiegu. A później ich autentyczność potwierdzali kolejni eksperci.
W Polsce także dochodzi do "rasowania" falsyfikatów pod skrzydłami narodowych galerii. Prywatna osoba lub firma oddaje pracę w depozyt do muzeum, tym samym uwiarygodniając jego autentyczność (dzieło, które znajdowało się wśród narodowych zbiorów potem łatwiej sprzedać w prywatnej galerii). W ten sposób w poznańskim Muzeum Narodowym wiszą obrazy wstawione przez prywatną fundację, w tym jeden, którego autentyczność od lat kwestionują antykwariusze. Powszechny jest proceder wynajmowania przez różne instytucje sal wystawienniczych w renomowanych państwowych instytucjach. Robi się to po to, by w katalogach umieszczać nazwę państwowej placówki, przez co obraz się uwiarygodnia. Tuż przed aukcją zorganizowaną w grudniu 2005 r. przez firmę Altius wiarygodność jednego z obrazów Jana Cybisa zakwestionował jego syn Jacek. - Mimo mego protestu obraz został sprzedany za 20 tys. zł - mówi "Wprost" Jacek Cybis. Nikt nawet nie poczynił stosownych kroków, by rozwiać wątpliwości wokół płótna.
Łukasz Radwan