"Pracuj! Zużywaj się! I zamknij mordę!". Fabryka w Amiens symbolem prezydenckich wyborów
Rzadko zdarza się jedno miejsce, jedna wizyta, jedno zdjęcie, które może rozstrzygnąć o wyniku wyborów. W przypadku francuskich tak było. To fabryka suszarek Whirlpool na północy kraju, w Amiens - rodzinnym mieście Emmanuela Macrona, w którym dużą popularnością cieszy się jego rywalka - Marine Le Pen. Fabryka, która wkrótce ma zostać przeniesiona do Polski.
Fabryka marzeń
Rue d'Abbeville w Amiens. 20 godzin przed rozpoczęciem głosowania w II turze wyborów prezydenckich. Przyjeżdżamy tu, żeby zobaczyć miejsce, na które od 11 dni patrzy cała Francja. Pech chce, że wpisując w nawigacji numer ulicy popełniłem błąd zamiast Rue d'Abbeville 408, wpisałem 208. Błądzimy.
Po kwadransie ryzykuje jednak kompromitację wśród mieszkańców i przez okno samochodu pytam: - Gdzie jest ta fabryka Whirlpoola? Trafiam na trzyosobową rodzinę: matka z dwójką dorosłych dzieci. Chyba mają imigranckie korzenie. Chłopak, około 18 lat, odzywa się pierwszy. Nie ma pojęcia. Jego siostra, może rok, dwa od niego starsza, też kręci głową. Na co energicznie reaguje matka, tak jakby przede wszystkim chciała zatrzeć złe wrażenie po swoich dzieciach, a jednocześnie odpowiedzią dać im reprymendę: - To tam! Tam! Musi pan jechać w odwrotną stronę! Teraz już patrzy tylko na nich: - Przecież cały świat tu ostatnio zjechał! Wskazówka okazuje się dobra. Po około 1,5 km jazdy, na rondzie (w 148-tysięcznych Amiens jest ich mnóstwo) przy drugim zjeździe widzimy mały transparent "Whirlpool". Zaraz po nim widzimy duży biały namiot, a przy nim palące opony. Na zamkniętych, żelaznych bramach do fabryki wiszą transparenty: "Nie dla zamknięcia! Whirlpool Amiens. 268 zatrudnionych", "Pracuj! Zużywaj się! I zamknij mordę!".
Pole bitwy
Kobieta, która prawidłowo wskazała mi drogę, mówiąc "cały świat", miała na myśli największe francuskie i światowe media, które przyjechały tu na "duet w Amiens", tak pisze prasa o odwiedzinach fabryki Whirpoola przez Marine Le Pen i Emmanuela Macrona.
Pierwsza tura wyborów, która odbyła się w niedzielę dwa tygodnie temu, miała zaskakujący koniec. Przede wszystkim dla Marine Le Pen, która od miesięcy prowadziła w sondażach - wszyscy inni ją gonili. A komentatorzy nad Sekwaną zastanawiali się, kto dołączy w drugiej turze do szefowej Frontu Narodowego. Jej zwycięstwo w pierwszej turze było w zasadzie przesądzone. Aż do głosowania, gdzie uzyskała 21,30 proc. głosów i niespodziewanie znalazła się za Macronem, którego poparło 24,01 proc. Francuzów.
To nie była dobra niedziela dla madame Le Pen. Wieczór spędziła skromnie ze swoim najbliższym otoczeniem, rozmyślając, jak skutecznie zaatakować Macrona w najbliższych dniach. Natomiast jej kontrkandydat świętował - i to wystawnie. W jednej z najbardziej luksusowych restauracji w Paryżu. Zdjęcia i filmik z tej kolacji z gratulantami i roześmianym kandydatem szybko trafiły do sieci. A w powyborczy poniedziałek do największych telewizji. Macron wyglądał jakby już świętował przeprowadzkę do Pałacu Elizejskiego. A przecież kampania ruszała na nowo.
W mediach pojawiły się komentarze o arogancji i pysze Macrona, który jeszcze de facto niczego nie wygrał. Sztab Le Pen wiedział, jak to wykorzystać.
Le Pen przeszła do ofensywy i już w poniedziałek zrezygnowała z szefowania Frontowi Narodowemu. Ten partyjny szyld jest dla niej w drugiej turze największym obciążeniem. Teraz przecież musi przyciągnąć głosy innych, w tym skrajnie lewicowego Jean-Luc Melenchona, który tak, jak ona od lat kontestuje "system" i chce skończyć z "monarchią prezydencką". Warto przypomnieć, że elektorat Melechona ma ogromy potencjał, to aż 19,58 proc. Francuzów.
W środę kandydat ruchu En Marche (trudno znaleźć dobre tłumaczenie na język polski, najlepiej pasuje "Idziemy" albo "Naprzód"), w skrócie EM - inicjały Emmanuela Macrona, jedzie do rodzinnego Amiens. Ale inaczej niż my, nie na Rue d'Abbeville. Choć on pewnie, by się na niej nie zgubił. 4,5 km dalej na Boulevard de Belfort o godz. 12:10 w historycznej siedzibie Izby Handlowo-Przemysłowej Macron, były minister gospodarki u prezydenta Hollande'a (dlatego Le Pen nazywa go "Hollande Junior") rozpoczyna spotkanie z organizacjami związkowymi. Początek rozmów filmują media. Wszyscy mają poważne miny. Wieje powagą i chłodem. Brakuje entuzjazmu po każdej ze stron ustawionych w duży prostokątny stół biurek. Związkowcy mają kamizelki z Whirlpoola. Macron i jego otoczenie eleganckie garnitury z Paryża. Po 3 minutach kamery wychodzą z sali. Rozmowy trwają. Ludzie Macrona muszą zadbać, żeby wszystko poszło sprawnie, zgodnie z planem, bez opóźnień, bo głównym celem wizyty kandydata na północy jest popołudniowy wiec w oddalonym o 62 km Arras. Tam czekają setki zwolenników z francuskimi i unijnymi flagami, ubrani w koszulki z napisem: "Macron President!".
Nagle do dziennikarzy oczekujących w Izbie Handlowo-Przemysłowej na briefing Macrona dociera informacja, że do miasta niespodziewanie przyjechała Marine Le Pen i zmierza na Rue d'Abbeville 408. Podnieceni reporterzy telewizyjni dzwonią do swoich stacji, które bez wahania podejmują decyzje o transmisji na żywo spotkania Le Pen z pracownikami Whirlpoola. Telewizyjne wozy transmisyjne w zawrotnym tempie pokonują 4,5 km. Wszyscy są na miejscu. Otoczenie Le Pen daje znać, że szefowa może już przybyć. Wiadomość o odwiedzinach "Marine" błyskawcznie rozchodzi się wśród pracowników fabryki suszarek. Liczba koczujących pod bramą nagle znacznie się zwiększa.
Decydujące starcie
Pewnym krokiem z uśmiechem na twarzy pod bramę fabryki przybywa Marine Le Pen. Otoczona dziesiątkami kamer i fotoreporterów. Jest jak święty Mikołaj, wyczekiwany w Boże Narodzenie. Wszyscy wiedzą, że przyniesie prezenty. W powietrzu czuć ogromne podniecenie, które przechodzi przez telewizyjny ekran, z którego kipią pozytywne emocje. Jedna z pracownic wpada w obięcia "Marine", by kandydatka ją przytuliła i pogłaskała po głowie. Radosne powitania i selfie, mnóstwo selfie.
Gdy widzę to w telewizji od razu przypominają mi się obrazki Angeli Merkel, która we wrześniu 2015 roku otoczona uchodźcami w Berlinie chętnie pozowała do selfie, za które potem zapłaciła ogromną, polityczną cenę, bo przeciwnicy oskarżali ją o to, że selfie z nią wyglądało jak zaproszenie do Niemiec wysłane do milionów imigrantów. Marine Le Pen obraziłaby się za takie porównanie, bo sama siebie nazywa "Anty-Merkel". Nie obraża się natomiast za porównania do Władimira Putina, którego odwiedziła podczas kampanii wyborczej.
Le Pen stojąc wśród pracowników Whirlpoola mówi wprost do telewizyjnych kamer: - Tu powinien przyjść Macron, ale on woli siedzieć w Izbie Handlowej i rozmawiać z tymi, którzy mu nie zaprzeczą. "Marine" składa deklarację, że jeśli zostanie prezydentem, to fabryka nie zostanie zamknięta. Taką samą obietnicę złożyła kilka dni wcześniej w trakcie debaty telewizyjnej przed pierwszą turą wyborów. Ale wtedy wypowiadała te słowa w studiu telewizyjnym, teraz jest na miejscu akcji. Zbiera oklaski. Pozuje jeszcze do kilku selfie. I odchodzi.
Tak wygląda Blitzkrieg po francusku. Macron znalazł się na deskach. I to w swoim rodzinnym mieście. Wyszło polityczne doświadczenie Le Pen. Wiedziała, jak zaatakować, żeby zabolało i zadziałało na jej korzyść. W kanałach informacyjnych komentatorzy nie mogą się nadziwić, jak zręcznie Le Pen uderzyła w Macrona, "i dlaczego on tam sam nie pojechał?". Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta, bo nie mógł obiecać tego, co obiecała Le Pen. W jego przypadku telewizyjne obrazki wyglądałyby zupełnie inaczej niż u rywalki. Skończyłoby się na gwizdach i obelgach.
Z defensywy w ofensywę
Co więc robić? W sztabie Macrona popłoch miesza się z paniką i złością. Wiadomo, że zareagować trzeba. Posunięcie Le Pen było genialne. Pokazało różnicę kandydatów w najbardziej obecnie palącym problemie Francji - bezrobociu! Czyli największej zmorze Francuzów.
W marcu stopa bezrobocia wyniosła 10,1 proc. To o 4 proc., więcej niż w Niemczech. Od początku kryzysu finansowego Paryż dramatycznie traci do Berlina. Podczas, gdy niemiecka gospodarka umocniła się w ostatnich latach, francuska osłabła. Dla dumnych Francuzów, to nie tylko problem ekonomiczny. Ponadto podczas gdy Niemcy jako naród eksporterów ciągle zyskują na globalizacji, Francuzi zaczynają tracić. Ich produkty przegrywają na światowych rynkach, nie są tak konkurencyjne jak niemieckie. Ale największym problemem dla inwestorów są zbyt wysokie koszty pracy. Dlatego wyprowadzają się z Francji. Jak Amerykanie z Whirlpoola. I to jeszcze do Polski.
Front Narodowy przez lata straszył rodaków polskim hydraulikiem, który po przyjęciu do UE nowych krajów ze wschodu Europy i otwarciu granic przyjeżdża, i pracując za mniejsze pieniądze, odbiera pracę "prawdziwym Francuzom". Wszystkie te problemy i strachy zogniskowały się na Rue d'Abbeville 408. Le Pen, krytyczka globalizacji i kapitalizmu, zyskała tym posunięciem w oczach wyborców Melenchona. Nagle dla skrajnie lewicowych wyborców to nie ona - nacjonalistka - stała się wcieleniem zła, a były bankier - Emmanuel Macron. W tym momencie Macron zrozumiał, że niedzielne świętowanie było przedwczesne. Najpierw pisze na Twitterze: "Marine Le Pen spędziła 10 minut na parkingu przed kamerami. Ja 1,15 h ze związkowcami bez prasy." Taka reakcja może usatysfakcjonuje polityczny Paryż, ale nie pracowników Whirlpoola w Amiens i milionów Francuzów zagrożonych bezrobociem, którzy są w stanie wcale nie z politycznej sympatii, ale ze strachu i frustracji elitami wybrać Le Pen. Ona obiecuje "patriotyczny protekcjonizm", on reformy. W momencie ich "duetu" w Whirlpoolu stało się jasne, co przez to rozumieją.
W sztabie EM rozumieją, że kandydat musi pojechać na miejsce. Pytanie tylko, kiedy, bo teraz emocje są zbyt duże. Macron nie chce czekać. Wie, że znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Wyjazd dziś z Amiens bez pojawienia się na Rue d'Abbeville 408 będzie oznaczał kapitulację i pozostanie w defensywie do końca kampanii wyborczej. Jedzie na miejsce. Media nie mogłyby sobie wyobrazić lepszego "story". Wszyscy wiedzą, że to tu odbędzie się prawdziwa debata kandydatów przed drugą tura, choć ta jest zaplanowana dopiero za tydzień, w paryskim studiu telewizyjnym. Pracownicy dorzucają do palącej stery nowe opony i drewniane palety. Macron wie, że nikt nie poprosi go o selfie. Wie, że ryzykuje wszystko, albo okaże się politykiem z krwi i kości, albo okaże się gwiazdą jednego sezonu, która wprawdzie spektakularnie w ciągu roku zbudowała ogromny ruch polityczny "En Marche", ale w zderzeniu z prawdziwą polityką przegrała. Gwizdy i przepychanki nie mają końca. Macron krzycząc prosi o spokój i rzeczową rozmowę. Pracownicy nie potrafią opanować emocji. Całe spotkanie transmitują na żywo wszystkie stacje informacyjne. Kandydat słucha. I prosi, żeby wysłuchano także jego odpowiedzi. Nie obiecuje zatrzymania przeniesienia fabryki do Łodzi. To decyzja amerykańskiej firmy, nie państwa francuskiego. Obiecuje pomoc w odszkodowaniach dla pracowników i tworzeniu nowych miejsc pracy w regionie. Wszystko to brzmi skomplikowanie. Macron spędza na Rue d'Abbeville 408 półtorej godziny.
Doktryna Macrona
Dał zepchnąć się do defensywy tylko na parę godzin. Swoim odważnym posunięciem przeszedł do ofensywy i pokazał, że jako prezydent będzie myślał o "rozwiązaniach długoterminowych". Nie stracił swojego profilu. W emocjonalnym zderzeniu z pracownikami Whirlpoola bronił globalizacji, wolnego rynku, Unii Europejskiej i międzynarodowej współpracy. Pewnie ich do siebie nie przekonał, ale wielu w całym kraju zaimponował. Na koniec dnia nie było jednoznacznego zwycięzcy.
Nagle w kanałach informacyjnych zaczęła panować poważna dyskusja, jakich reform potrzebuje Francja, by wrócić do dawnej świetności. Instynkt go nie zawiódł. W dalszych dniach kampanii powtarzał, że "madame Le Pen spędziła 10 minut na robieniu zdjęć na parkingu", on "przez półtorej godziny rozmawiał o prawdziwych problemach i rozwiązaniach". Podobnie było w całej kampanii. Kandydaci od Le Pen przez Melenchona po konserwatystę Fillona prześcigali się w krytyce Unii Europejskiej i "systemu". Macron aktywnie stanął w ich obronie. Pokazywał korzyści z europejskiej integracji, choć także on postuluje reformę Unii, ale reformę, która ma doprowadzić do jej wzmocnienia, nie upadku. Odbudowę pozycji Francji widzi w silnej współpracy z Niemcami i innymi europejskimi partnerami, nie w izolacjonizmie. Broni reform gospodarczych, w tym tych trudnych związanych z wydłużeniem godzin tygodnia pracy i podniesieniem wieku emerytalnego. Zapowiada doprowadzenie ich do końca. Także w kwestiach narodowo-patriotycznych nie dał zepchnąć się Le Pen do kąta. Broni otwartej, republikańskiej Francji. Wierzy, że poprzez rozliczenie się z trudnej przeszłości naród się umacnia, bo nie popełni tych samych błędów. W czasie wizyty w Algierii mówił o "przestępstwach przeciwko ludzkości", jakich dokonali Francuzi w okresie kolonizacyjnym. Le Pen ciągle go za to atakuje, ale on nie wycofał się ze swojego zdania. Nie pozwolił sobie narzucić retoryki. W żadnej kwestii. Odważnie mówi, w co i dlaczego wierzy, i jakie Francja może mieć z tego korzyści.
Rue d'Abbeville 408
Kilka godzin przed rozpoczęciem głosowania rozmawiam z Francoisa Gorlinem, który 26 lat pracował na Rue d'Abbeville 408. Gorlia mówi mi, że "Whirlpool w Amiens jest już martwy". W jego oczach nie widzę żadnej nadziei. Nie widzę też złości na mnie, chociaż od razu mówię, że jestem z polskiej telewizji. - Nie mam pretensji do Polski. Ja byłem w Polsce. Mam tam kolegów. I oni mi mówili, jak bardzo jest im przykro. To wina grupy Whirlpool, która o tym zdecydowała. Oni są nastawieni tylko na zysk - mówi Gorlia. - A jeśli wygra Le Pen? - pytam. Podirytowany macha ręką: - Daj spokój! Ani Le Pen ani Macron nam nie pomogą!
Gdy odjeżdżamy z parkingu, na którym półtora tygodnia temu królowała Le Pen spotykamy kolegów z francuskiej telewizji informacyjnej BFMTV. Przyjechali, żeby zrobić wejście na żywo sprzed fabryki Whirlpoola, bo właśnie związkowcy zawarli porozumienie z pracodawcą. Dostaną do 80 tys. euro odszkodowania, w zależności od stażu pracy. We wtorek wracają do pracy. Jeszcze rok spędzą na Rue d'Abbeville 408, bo w czerwcu 2018 fabryka zostanie przeniesiona do Łodzi. Zatem prezydent Macron, bo w jego mieście nikt nie wierzy, że przegra, ma 12 miesięcy na znalezienie długotrwałego rozwiązania, jeśli chce po dwóch kadencjach spokojnie wrócić w rodzinne strony.
Z Amiens Marcin Antosiewicz