Praca, która się nie opłaca

W Polsce na 38 mln obywateli pracuje tylko 15 mln. Na taki luksus nie mogłyby sobie pozwolić nawet najbogatsze kraje Unii Europejskiej!

17.11.2006 12:59

Polacy, młodzi i silni, w kwiecie wieku, a także ci trochę starsi, doświadczeni, nie pracują z różnych powodów. Po pierwsze dlatego, że nie muszą – wolą na masową skalę wyłudzać renty; po drugie, bo brak im wykształcenia; po trzecie, bo nie chcą – w każdym społeczeństwie znajdzie się odsetek zwykłych obiboków. Przede wszystkim jednak Polacy nie mają pracy dlatego, że pracodawcom nie opłaca się ich zatrudniać.

Etat z wozu, szefowi lżej

Protestujące przeciwko „chciwym” pracodawcom związki zawodowe mają w nosie, że zatrudnienie przeciętnego Kowalskiego na stanowisku handlowca, z pensją zbliżoną do średniej krajowej, czyli około 2 tys. zł na rękę, w rzeczywistości kosztuje pracodawcę niemal dwa razy więcej, bo niecałe 4 tysiące złotych miesięcznie. I że gdy Kowalski zarabia 4 tysiące złotych netto, jego szef musi wydać miesięcznie ponad 7 tysięcy złotych, zaś gdy zarabia 10 tysięcy – niecałe dwadzieścia. Mają wreszcie w nosie, że wypłata Kowalskiego to dopiero początek wydatków jego szefa, który musi opłacić swojemu pracownikowi także fundusz emerytalny i fundusz pracy, składkę rentową, chorobową, wypadkową i składkę na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Do tego często dochodzą inne świadczenia: służbowy telefon, czasem samochód, koszt obowiązkowych szkoleń BHP i szkoleń zawodowych, ubrań roboczych, czasem podróży służbowych. Łącznie – około 75 proc. oferowanego Kowalskiemu wynagrodzenia.

W tych warunkach zatrudnienie czterech pracowników ze średnią krajową pensją, z których każdy kosztuje niemal 4 tysiące złotych (razem 16 tysięcy), dla właścicieli małych i średnich firm może oznaczać bankructwo. Bo oni oprócz pensji pracowników muszą przecież opłacać rachunki, transport, płacić podatki, inwestować w nowe technologie, i po prostu żyć.

Postawiony w takiej sytuacji zwierzchnik często proponuje Kowalskiemu: „Panie Janku, ja panu dam na rękę trzy tysiące, tyle, że na czarno, bez podatku”. A Kowalski propozycję przyjmuje. Nie dlatego, że nie ma wyjścia, ale dlatego, że uważa, iż tak będzie lepiej. On sam, zamiast 2 tysięcy złotych, dostanie do ręki trzy. Jego szef zarobi, bo „odpadną” mu wszystkie koszty pracy. Że straci na tym państwo, o to mniejsza. Kowalski państwa nie lubi, uważa je za złodzieja. I niestety ma rację.

Szara strefa w dobrej sprawie

Ludzie najczęściej robią to, co im się opłaca. Dlaczego akurat pracodawcy i pracownicy mieliby zachowywać się inaczej? Amerykański ekonomista Arthur Laffer udowodnił już w latach 70., że najwyższą opłacalną stawką opodatkowania jest 25 proc. Powyżej tej granicy podatnicy zaczynają myśleć, że państwo ich okrada i uciekać w szarą strefę. W Polsce tę granicę przekroczyliśmy trzykrotnie. Efekt? Według szacunków Friedricha Schneidera z uniwersytetu w Linzu, jedna trzecia Polaków pracuje na czarno i ukrywa przed państwem swoje prawdziwe zarobki. Spora ich część to przedsiębiorcy, a więc i potencjalni pracodawcy, którzy mają wrażenie, że rząd się uwziął specjalnie na nich. Trudno im się dziwić, skoro praca jest tak droga, że w wielu wypadkach po prostu się nie opłaca. Koszty zaczynają się już przy zakładaniu firmy. Nawet pierwszy krok małego i średniego przedsiębiorcy, czyli wpisanie się do ewidencji działalności gospodarczej, kosztuje 100 zł, a w przypadku spółki z o.o. – tysiąc zł. Jeśli ta spółka to apteka,
koszty wzrastają do 3800 złotych, jeśli kantor wymiany walut – 1063 zł, bo tyle kosztuje odpowiednie zezwolenie.

Dalej jest już tylko gorzej. Amerykański przedsiębiorca składkę na ubezpieczenie socjalne płaci tylko wtedy, gdy uzyskał dochód. W Polsce płaci zawsze, nawet gdy poniósł stratę. Nierzadkie są sytuacje, kiedy firma nie przynosi zysku, a i tak trzeba zapłacić podatek. Mało tego, jesteśmy jednym z nielicznych krajów świata, w których kosztuje nawet prawo do płacenia podatku! Aby z płatnika PIT stać się płatnikiem VAT (a więc z osoby prywatnej przedsiębiorcą), trzeba zapłacić 157 zł.

Zdrowy rozum kontra przepis

Kiedy państwo czyni pracę absurdalnie drogą, obywatele ratują się zdrowym rozsądkiem. Ponieważ wysokie koszty powodują spadek zatrudnienia, robią wszystko, by pomagać przedsiębiorcom w cięciu kosztów. Wyręczają w ten sposób polityków, bo to do ich obowiązków należy walka z bezrobociem, odciążenie pracodawców i takie zmiany w prawie, by praca wreszcie zaczęła się opłacać. Politycy jednak od lat siedzą z założonymi rękami. Pierwszym ministrem finansów, który jakby udaje, że chce zmniejszyć koszty pracy, jest prof. Zyta Gilowska. Szkoda tylko, że proponowane przez nią zmiany przypominają leczenie chorego na raka aspiryną.

Ministerstwo Finansów odtrąbiło jako wielki sukces obniżenie składek na ZUS, które dzięki obniżeniu kosztów pracy mają spowodować wzrost zatrudnienia. Tyle że koszty pracy po cięciach Gilowskiej spadną o 4 proc., podczas gdy, jak wyliczyło Centrum im. Adama Smitha, odczuwalny efekt dałyby cięcia co najmniej 40-procentowe. Redukcja składki rentowej z 13 do 9 proc., a składki na ubezpieczenie chorobowe z 2,45 proc. do 1,80 proc. (przy czym składka rentowa będzie nadal płacona pół na pół przez pracodawcę i pracownika, a chorobowa, dotychczas płacona przez pracownika, zostaje przerzucona na pracodawcę) zaowocuje odciążeniem pracodawcy o... 0,2 punktu procentowego.

Specjaliści Business Centre Club obliczyli, że przy wypłacaniu wynagrodzenia równego średniej krajowej oznacza to zmniejszenie kosztów pracodawcy o niecałe 5 zł rocznie. Inaczej mówiąc, trzeba by zatrudnić około 600 osób, aby taka redukcja składek „zarobiła” na zatrudnienie jednego pracownika. Koszty wysokiego opodatkowania pracy czujemy na co dzień – nasze zarobki są ośmiokrotnie niższe niż w starych krajach Unii Europejskiej.

Wyższe koszty, niższe pensje

Politycy tłumaczą, że koszty pracy są w Polsce stosunkowo niskie. Na stronach internetowych Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej można znaleźć informację, że praca kosztuje w Polsce dużo mniej niż w innych, zwłaszcza starych krajach UE. Rzeczywiście. Miesiąc pracy rolnika i leśnika kosztuje w Polsce 2933 zł, rybaka – 2467 zł, osoby zatrudnionej w przemyśle – 3082 zł, nauczyciela – 3067 zł, a pracownika socjalnego rozdzielającego pomoc społeczną – 2400 zł. Najwięcej, bo 5372 zł miesięcznie, kosztuje praca górnika; urzędnika państwowego – 3739 zł oraz osób zatrudnionych w zmonopolizowanej przez państwo łączności – 3883 zł. W Wielkiej Brytanii, Włoszech i Francji o połowę więcej, a w Niemczech wręcz dwa razy tyle. Politycy zapominają jednak dodać, że koszty pracy ocenia się zawsze w stosunku do wynagrodzeń. Niemcy płacą wprawdzie za pracę dwa razy więcej niż Polacy, ale zarabiają na niej co najmniej 8 razy więcej.

Dlatego w przypadku tak skomplikowanych procesów jak wpływ kosztów pracy na rozwój bezrobocia i rozwój gospodarczy posługiwanie się suchymi liczbami jest zwykłym nadużyciem. Bez znajomości tematu statystyki często wprowadzają w błąd. Tak jak w przypadku Belgii, która często przywoływana jest przez rodzimych polityków jako przykład kraju o wysokich podatkach (trzy stawki: 52, 25 i 19 proc.). Liczby liczbami, a w praktyce Belg, który zarabia rocznie tysiąc dolarów, nie płaci podatku, podczas gdy Polak o takich samych zarobkach zapłaci podatek w wysokości 20 dolarów. I tak dalej: Polak zarabiający 1800 dolarów rocznie zapłaci 143 dolary podatku, a Belg – nadal nic. Polak, który zarabia 5000 dolarów rocznie, odda państwu 637 dolarów, a Belg – zgadnijcie państwo? Wciąż nic. Jeśli Polak zarobi w ciągu roku 24 000 dolarów, zapłaci 5973 dolary podatku. Jeśli ktoś zarobi tyle samo w Belgii, odprowadzi do budżetu 613 dolarów mniej. W rzeczywistości więc dochody są w Polsce opodatkowane sporo wyżej niż w Belgii, choć
suche liczby zdają się dowodzić co innego.

Aby nie dać się zwieść, trzeba wiedzieć, że ważne są nie tylko liczby, ale i kontekst: system naliczania podatków, wysokość pensji, bariery biurokratyczne przy zakładaniu firmy, wysokość podatków, także tych ukrytych. Dopiero kiedy człowiek zda sobie z tego sprawę, przestaje się dziwić, jak to możliwe, że w Wielkiej Brytanii, gdzie koszty pracy mierzone suchymi liczbami są o połowę większe niż w Polsce, bezrobocie wynosi 4,7 procent, a w „taniej” Polsce ciągle w granicach kilkunastu procent.

Polska jest jednym z nielicznych krajów świata, w których kosztuje nawet prawo do płacenia podatku! Aby z płatnika PIT stać się płatnikiem VAT, trzeba zapłacić 157 zł.

Eliza Michalik, dziennikarka ekonomiczna i polityczna

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)