Poznaj władzę po kogucie
Na rosyjskich drogach, tak jak w polityce, są równi i równiejsi, czyli hołota i władza. Kreml toleruje drogowe bezprawie, a wśród ludu narasta bunt.
W połowie lutego protesty przeciwko surowemu wyrokowi czterech lat łagru dla niewinnego kierowcy wybuchły jednocześnie w kilkudziesięciu miastach Rosji, między innymi: w Petersburgu, Nowosybirsku, Jekaterynburgu na Uralu i odległym Władywostoku. Tysiące rosyjskich kierowców przez kilka dni blokowało ulice i drogi wylotowe. "Każdy z nas jest Olegiem" - pisali na transparentach uczestnicy wieców. Obywatelskie protesty w Rosji wszczęto w środku zimy, tam gdzie nikt by się ich nie spodziewał - na zaśnieżonych rosyjskich drogach. Demonstranci stanęli w obronie Olega Szczerbińskiego, dróżnika z syberyjskiego Ałtaju, który ma trafić do łagru za niewinność. A właściwie za to, że przeżył.
Śmierć gubernatora
Rankiem 7 sierpnia 2005 roku Szczerbiński jedzie z rodziną dwupasmową drogą na Ałtaju. Gdy próbuje skręcić w lewo, za nim zza pagórka wyłania się mercedes miejscowego gubernatora Michaiła Jewdokimowa. Auto pędzi lewą stroną drogi z prędkością 150, a może nawet 200 kilometrów na godzinę, uderza w toyotę Szczerbińskiego i odrzuca ją na pobocze.
Dróżnik i jego rodzina cudem ocaleją. Mniej szczęścia ma gubernator. Jego mercedes kończy jazdę na pobliskim drzewie. Służby ratunkowe wyciągają trzy trupy, wśród nich 48-letniego Jewdokimowa i jego kierowcę, który dopuścił się całej serii wykroczeń: zlekceważył ciągłą linię i jechał pod prąd, dwukrotnie przekraczając szybkość, mimo że właśnie pokonywał ograniczający widoczność pagórek. W połowie lutego sąd ogłosił szokujący werdykt. To Szczerbiński jest winny! Powinien widzieć, że jedzie władza na sygnale i z migającym kogutem na dachu. Wyrok? Cztery lata obozu pracy! Przy gwizdach publiczności zakutego w kajdanki Olega Szczerbińskiego przetransportowano z sali sądowej prosto do aresztu.
Bo Putin jedzie do pracy
Historia drogowego despotyzmu w Rosji jest krótka. W Związku Sowieckim prywatnych aut nie było zbyt wiele. Nikogo więc nie raziły specjalne pasy dla VIP-ów, a koguty i przyciemniane szyby w samochodach sowieckiej wierchuszki traktowano jako rzecz najzupełniej normalną.
Problem zaczął się, gdy Rosja przystąpiła do budowy kapitalizmu. Liczba samochodów wzrasta lawinowo, a z przywilejów pozwalających ignorować przepisy i wymuszać pierwszeństwo korzysta każdy, kto gotów jest za to zapłacić. Oczywiście władza jeździ bezkarnie samym środkiem rosyjskich dróg i ulic. Każdego ranka milicja zamyka wielki kilkunastopasmowy Prospekt Kutuzowa prowadzący przez pół Moskwy na Kreml. - Nazaaad, durniu! - drze się stójkowy do ludzi, którzy nieopatrznie próbują włączyć się do ruchu. Nikt nie ma wątpliwości, że trwa codzienna liturgia. Za kilka minut przejedzie orszak prezydenta Władimira Putina. Kuloodporne limuzyny i dżipy, jakieś 10-20 sztuk, mkną na Kreml z prędkością 150 kilometrów na godzinę.
Ale ulice zamierają także wówczas, gdy do pracy rusza rosyjski premier, gdy jadą ministrowie, szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa, ich zastępcy i żony, a najczęściej w ogóle nie wiadomo kto - każdy szanujący się przedstawiciel rosyjskiej władzy ma przyciemniane szyby. Także pomniejsi bonzowie z lubością korzystają z umieszczonych na dachach bmw kogutów łudząco podobnych do policyjnych. Cały rozdział rosyjskiego kodeksu drogowego zrównuje prawa takich uprzywilejowanych aut z karetkami pogotowia i milicyjnymi radiowozami.
Drogówka, która "hołocie" organizuje wyrywkowe łapanki, "pańskim" samochodom zwykle kłania się w pas. Paru milicjantów pożałowało zbyt wielkiej gorliwości w ściganiu drogowych piratów. 11 kwietnia 2003 roku 33-letni sierżant Aleksiej Popow jak co dzień dyżurował na swoim skrzyżowaniu w Petersburgu. Zauważył, że ford scorpio z przyciemnianymi szybami wjeżdża na tory tramwajowe i jedzie nimi pod prąd, by wywinąć się z korka. Machnął lizakiem, ale ford tylko przyspieszył. Milicjant dogonił pirata na światłach, ale kiedy rozpoznał pasażera, zrozumiał swój błąd - w aucie siedział rozeźlony nie na żarty gubernator jednego z północnych obwodów Rosji. - Jeszcze dzisiaj wylecisz z roboty - zapowiedział milicjantowi Władimir Butow. - Gdyby była ze mną ochrona, to kazałbym cię zastrzelić!
W końcu gubernator i jego towarzysz podróży zaczęli na oczach przechodniów okładać funkcjonariusza pięściami. Rok później odbyła się sprawa sądowa. - Wycofuję wszystkie oskarżenia - odczytał z kartki milicjant. - Sam się uderzyłem o szybę forda. Pana gubernatora oskarżyłem, bo przestraszyłem się reakcji swojego naczelnika. Butow wyszedł z sądu uniewinniony.
Od bmw do żiguli
Hierarchię społeczną na rosyjskich drogach wyznaczają przede wszystkim marki samochodów. Ministrowie suną luksusowymi bmw 745 z obstawą, biznes wozi się audi A8, lubi też terenowe porsche, bogate japiszony lubują się w hummerach i chryslerach, a bandyci i podrzędniejsi przedsiębiorcy kochają wychodzące z mody mercedesy 600. Poniżej stoją tanie zagraniczne samochody, na samym dole tej kategorii rozklekotane toyoty i hondy sprowadzane przez przemytników przez Morze Japońskie choćby na barkach i tratwach. Ich charakterystyczna cecha to kierownica z prawej strony. Taką właśnie toyotą jechał Szczerbiński. Najniższa kasta to użytkownicy "maszyn", starych ład i żiguli.
Elita nie zadowala się posiadaniem drogich marek. Chce także specjalnych praw. Biznesmen uchodzi za frajera, jeżeli nie zadbał zawczasu o specjalne uprawnienie do przejeżdżania ciągłych linii, włączanie sygnału i ignorowanie drogówki. W Rosji migające koguty ("migałki") na dachach mają nie tylko ministrowie i gubernatorzy. Jeżdżą z nimi także wysocy oficerowie armii, milicji i służb specjalnych. Koguta widziano nawet na samochodzie rektora jednej z moskiewskich uczelni.
- Migałka to od początku dzikiego kapitalizmu symbol rosyjskiej nierówności. W cywilizowanych krajach używa się jej wtedy, kiedy komuś potrzebna jest pomoc, u nas karetki, straż pożarna i służby ratunkowe konkurują na drogach z tysiącami urzędników, którym się spieszy na obiad - komentuje Jelena Kałasznikowa z gazety "Dni".
"Moskowskij Komsomolec" przeprowadził kiedyś dziennikarskie śledztwo, próbując dowiedzieć się, w jaki sposób elita zdobywa uprawnienia pozwalające na jazdę bez poszanowania jakichkolwiek reguł. Okazuje się, że za sześć-osiem tysięcy dolarów kilka ministerstw w Moskwie zgodzi się na włączenie samochodu do puli uprzywilejowanych. Ale to sposób dla małych biznesmenów. Prawdziwe grube ryby załatwiają sobie auta z kogutem i flagą państwową, tak zwane trikolory, przysługujące formalnie parlamentarzystom i najwyższym urzędnikom państwowym.
Według Wiktora Pochmiełkina, szefa Związku Kierowców Rosji, takich samochodów jeździ w całym kraju około czterech tysięcy, choć obie izby rosyjskiego parlamentu liczą nieco ponad 600 członków. Posłowie handlują rejestracjami swoich samochodów na lewo i prawo. Kosztuje to 15-20 tysięcy dolarów, konieczna jest także łapówka dla pośrednika, najczęściej asystenta parlamentarzysty.
Rynek usług zaskakuje różnorodnością. Od służb specjalnych można kupić tak zwany talon specjalny, po którego okazaniu milicjant ma obowiązek natychmiast puścić samochód dalej. Rosjanie nazywają dokument nieprowieriajką (niesprawdzajką), która miała chronić agentów po cywilnemu. W 2001 roku proceder jednak wyszedł na jaw - za nieprowieriajkę wysocy oficerowie brali do 20 tysięcy dolarów. Przehandlowali w ten sposób 1,5 tysiąca takich dokumentów, zarabiając 30 milionów dolarów.
Mania zamachów
Żeby zrozumieć sprawę Szczerbińskiego, trzeba wiedzieć, że politycy to specyficzny gatunek rosyjskich użytkowników dróg. Śmierć polityka w wypadku zawsze będzie traktowana przez sąd jak zbrodnia - społeczeństwo zawsze wietrzy zamach, a władza potrzebuje winnego, by sama mogła się oczyścić. Także po wypadku z udziałem Szczerbińskiego i gubernatora Jewdokimowa większość Rosjan uznała - nie wchodząc w szczegóły sprawy - że i on na pewno został zamordowany. "Zabity" przez Szczerbińskiego polityk nie był postsowieckim satrapą. Zasłynął jako komik i aktor, a do wyborów w 2004 roku poszedł pod hasłem "Żarty na bok". Wygrał, ale szybko spuścił z tonu. Sojusz przeciwko niemu zawarły niemal wszystkie partie polityczne, biznes i mafia. Czuł, że jego władza dobiega końca. Latem ubiegłego roku wyznał: - Mam wrażenie, że niedługo mnie sprzątną.
Po jego śmierci paru ludzi przypomniało sobie te słowa, więc wierchuszka miejscowych władz i biznesu nie mogła dopuścić, by rozsiewano plotki o zamachu. Potrzebny był niepowiązany z nikim winowajca. Stąd niezbędne stało się skazanie Bogu ducha winnego dróżnika. Tym łatwiej to poszło, że sygnał przyszedł z samej góry. Szczerbińskiego pośrednio skazał prezydent Władimir Putin. Niespełna trzy tygodnie po wypadku prezydent Rosji odprawiał swój coroczny show, odpowiadając na zadawane "spontanicznie" pytania współobywateli. Jedno z nich dotyczyło importu samochodów z kierownicą z prawej strony. - Nie zabronimy ich sprowadzania - odpowiedział prezydent, ale chwilę później pozwolił sobie na dygresję. - Na pewno słyszeliście o strasznej tragedii, o śmierci gubernatora Kraju Ałtajskiego. A właśnie w tym wypadku uczestniczył samochód z kierownicą z prawej strony. I kierowca praktycznie nic nie widział. Takich przykładów, niestety, jest u nas wiele - powiedział spokojnym tonem.
Wyrok na zamówienie
Słowa prezydenta, choćby wypowiedziane mimochodem, podlegają natychmiastowej egzegezie przez urzędników każdego szczebla. Przez trzy miesiące proces toczył się według sprawdzonych metod - nagle okazało się, że Jewdokimow wcale nie jechał 200 na godzinę, jak twierdzili świadkowie, tylko 149, jak wykazała "ekspertyza", więc kierowca toyoty mógł go zobaczyć. Enigmatyczny przepis o pierwszeństwie zinterpretowano tak, że gubernator (spieszył się na urodziny miejscowego kosmonauty) miał prawo przejechać ciągłą linię. Sąd odrzucił 13 wniosków obrony, a mediów na salę nie wpuszczono. Spodziewano się, że skoro Szczerbiński jest niewinny, to dostanie wyrok w zawieszeniu. Władza uznała, że tym razem nie można się cackać. Ale się przeliczyła.
Rosjanie mają najwyraźniej dość traktowania zwykłych kierowców jak obywateli drugiej kategorii. Gdy sąd wydawał wyrok, w całej Rosji trwały już protesty w obronie "ofiary systemu". W kraju, gdzie na demonstracje przeciwko wojnie w Czeczenii przychodzi po 50 osób, były to zgromadzenia zadziwiająco liczne. Wzdłuż jednej z moskiewskich ulic zaparkowało ponad tysiąc samochodów, kilka innych zostało zablokowanych. "Wyrok na Olega to wyrok na nas wszystkich", "Koguty dla ratowników, a nie dla morderców" i "Nie chcesz siedzieć, ustąp drogi urzędnikowi" - głosiły plakaty. Na wiece przyszli ludzie, których siłą nie zaciągnęłoby się na żadną inną demonstrację. Szczerbiński - prosty robotnik - urósł już w Rosji do rangi symbolu, choć publicznie nie wypowiedział ani słowa. "Te akcje to przejaw walki klas - napisała w "Niezawisimej Gaziecie" socjolog elit Olga Krysztanowska. - W naszym społeczeństwie są dwie klasy - klasa polityczna i reszta narodu".
Władza na Kremlu, która przykręca śrubę organizacjom pozarządowym i kreśli scenariusze tłumienia ulicznej rewolucji, nie mogła nie spostrzec, że wybuch społeczny może jej grozić w zaskakujących momentach. A Szczerbiński złożył już apelację. Liczy na to, że zaskoczona protestami władza da spokój jego sprawie i nie podyktuje sądowi nowego wyroku.