Pożegnanie z dolarem
Świat przestaje ufać sile amerykańskiego pieniądza
19.02.2008 | aktual.: 19.02.2008 10:40
Jedną z największych sił Ameryki był dolar. Utrata takiej siły osłabi każdy naród, albowiem jest to środek wymiany między narodami. Angielski funt i amerykański dolar były siłą i przyciągającym światłem tych dwóch potęg. Kiedy jednak świat odszedł od standardu złota i srebra, wówczas finansowa zagłada Anglii i Ameryki została przypieczętowana. Utrata siły przez amerykańskiego dolara oznacza utratę finansowej potęgi przez Amerykę – pisał, nie dziś, lecz 40 lat temu, Elijah Muhammad. Kim był Elijah Muhammad? Bynajmniej nie ekonomistą, ale przywódcą ruchu Czarnych Muzułmanów w USA, uważanym przez swych miłośników za ostatniego proroka. Jeden z jego następców, Cedric Muhammad, stwierdził zaś niedawno: – Szef Rezerwy Federalnej Ben Bernanke prowadzi Amerykę w kierunku spełnienia się słów Czcigodnego Elijaha. Dolarowi już od lat przepowiada się zagładę, nie tylko w USA. Szczególnie często prorokowano ją w krajach, które łaknęły niegdyś amerykańskiej waluty jak kania dżdżu. Swych obywateli karały zaś śmiercią za
prywatny handel dolarami, uszczuplający monopol i zasoby walutowe komunistycznego państwa. – Dzień zapłaty musi w końcu nadejść. Choroba dolara jest nieuleczalna. U jej podstaw leżą głębokie i ostre sprzeczności, które rozdzierają światowy system imperialistyczny – ostrzegał radziecki naukowiec, niejaki prof. Fiodor Bystrow. W Polsce do ideologicznej walki z dolarem ochoczo włączał się nie tylko świat nauki: „Truman pcha dolarów furę, by w nas wszczepić tę kulturę”, pisał subtelny satyryk i poeta Janusz Minkiewicz. Powstawały całe dzieła poświęcone zielonej zarazie, np. praca zbiorowa „W kleszczach dolara” (1952 r.). A dolar jak na złość trwał, umacniał się i był upragnionym dobrem – aż do ostatnich miesięcy. Kurs amerykańskiego pieniądza poleciał w dół, świat zaczyna coraz chętniej rozliczać się w innych walutach, już nie dolar, ale euro staje się ulubionym środkiem służącym do lokowania nadwyżek finansowych. Jeszcze trochę i banknoty z wizerunkiem prezydenta Madisona, o których czytaliśmy u Chandlera
(nominał 5 tys. dol., używany tylko w rozliczeniach kapitałowych), trafią do normalnego obiegu.
Istota powszechnego stosunku
Spadek kursu dolara sprawia, że na rynku amerykańskim nasze towary stają się coraz droższe, a import tanieje. Dla polskich eksporterów nie jest to specjalnym problemem, bo gdy niekorzystny przelicznik wypiera ich z USA, potrafią znaleźć miejsce w krajach Unii. Jeśli zaś amerykańskie technologie i towary w Polsce tanieją, dzieje się to wyłącznie z pożytkiem dla naszego kraju. Szansę, jaką daje spadek kursu dolara, zauważyli nie tylko importerzy, ale i Polacy pragnący sprowadzić różne wyroby na własny użytek. Wyraźnie tańsze niż przed rokiem – i tańsze niż w sklepach na terenie Polski – stały się kupowane w USA samochody, sprzęt komputerowy, telefony, aparaty fotograficzne, meble, materiały budowlane, kosmetyki, ubrania i wiele innych produktów. Różnica w cenie, przy uwzględnieniu wszelkich opłat, sięga nawet 30-40%. Warto także, najszybciej jak się da, spłacać teraz kredyty zaciągnięte w dolarach (chodzi głównie o kredyty mieszkaniowe) i wszelkiego rodzaju należności. – Zniżka kursu dolara zapewne jeszcze
będzie trwać. Nie wiem jednak, czy brałbym teraz długoterminowy kredyt w dolarach, bo kurs przecież kiedyś może zacząć rosnąć – mówi dr Mariusz-Jan Radło z Zakładu Badania Gospodarki Amerykańskiej SGH, współzałożyciel syndykatu ekspertów ekonomicznych. Za sprawą pikowania kursu i kłopotów gospodarki USA znowu nasiliły się zapowiedzi smutnych perspektyw dolara. – Tempo deprecjacji amerykańskiego pieniądza niweczy budowaną przez dziesiątki lat legendę i zaufanie, jakim się cieszył. Czynnik psychologiczny, który po zerwaniu z ekwiwalentem kruszcowym pozostawał przez ostatnie dziesięciolecia faktycznym spiritus movens mocy nabywczej i istoty powszechnego stosunku do dolara, ma kolosalne znaczenie i nie może być bagatelizowany. Tracąc go, waluta Stanów Zjednoczonych, a zarazem ich gospodarka, pozbawiona zostanie jednego z głównych atrybutów – twierdzi na łamach periodyku „Dziś” dr Piotr Kwiatkiewicz, także nie ekonomista, lecz historyk, którego przepowiednia cokolwiek przypomina niegdysiejsze proroctwo
Czcigodnego Elijaha.
Ufać, nie ufać
Ekonomiści są zaś ostrożniejsi w prognozach. Przewidują, że skoro dolar zwycięsko przetrwał rezygnację z pokrycia w złocie, co zadekretował jeszcze przed wojną prezydent Franklin Roosevelt, poradzi sobie i z obecnymi kłopotami, a gospodarka USA wyjdzie ze stanu bliskiego stagnacji – choć na razie wiele wskazuje na to, iż zmierza ku recesji. – Występuje kilka symptomów, które mogą zapowiadać spowolnienie. Od dłuższego czasu spadają wiodące wskaźniki koniunktury gospodarczej, co wskazuje, że zarówno przedsiębiorcy, jak i konsumenci z rosnącą nieufnością postrzegają perspektywy wzrostu w USA. Gorsze oczekiwania dotyczące wzrostu mogą się stać samospełniającą przepowiednią i przez przełożenie na wydatki konsumpcyjne i inwestycje przyczynią się do ograniczenia popytu globalnego, a tym samym wzrostu gospodarczego – przewiduje dr Mariusz-Jan Radło. A w polityce gospodarczej i finansowej zaufanie odgrywa wielką rolę. Jeśli waluta budzi zaufanie, jest chętnie kupowana, jej kurs idzie w górę – i w niej właśnie
przechowywane są rezerwy pieniężne, zarówno te prywatne, jak i światowe, należące do państw i funduszy inwestycyjnych. Świat, mimo rozlicznych konfliktów, unika długotrwałych krwawych wojen, powszechna zamożność stopniowo rośnie. Jak zwykle bogaci stają się coraz bogatsi – ale biedni (z wyjątkami) już nie stają się coraz biedniejsi i także im zaczyna się ciut lepiej powodzić. Rezerwy walutowe świata, choć niesprawiedliwie dzielone, zwiększają się z roku na rok. Coraz mniej chętnie są jednak trzymane w dolarach. Od 1999 r. światowe rezerwy walutowe wzrosły ogółem o 340%. Rezerwy przechowywane w euro – aż o 510%. Ale rezerwy przechowywane w dolarach tylko o 250%. Początek roku przyniósł dalsze zahamowanie wzrostu rezerw dolarowych. Świat wyraźnie przestaje ufać sile amerykańskiego pieniądza. – Kraje naftowe i szybko rozwijające się dywersyfikują swe rezerwy walutowe, chcąc poprawić relację stopy zwrotu do ryzyka. Rezygnują w pewnej części z obligacji nominowanych w dolarach i kupują więcej obligacji
nominowanych w euro. Udział dolara w międzynarodowych rezerwach walutowych zmniejsza się. Ten proces będzie jednak trwał latami. Rola dolara jeszcze długo będzie znacząca. Dolar daje dostęp do nowoczesnych technologii, ropy i innych surowców, zbóż, a także do największych na świecie rynków finansowych. Wielka Brytania była potęgą na przełomie XIX i XX w., i wiele lat po tym, gdy straciła swą pozycję, funt wciąż należał do najważniejszych walut świata – mówi prof. Andrzej Sławiński, członek Rady Polityki Pieniężnej, wybitny specjalista z zakresu finansów międzynarodowych, autor książki „Kryzysy walutowe”. – W ostatnich latach największe przyrosty rezerw w dolarach wystąpiły w krajach rozwijających się (m.in. w Chinach), te zaś nie są zainteresowane sprzedażą swych rezerw dolarowych w obawie przed pogłębieniem spadku dolara. Z powodu strategii wzmacniania eksportu do USA to nie leży w ich interesie – dodaje dr Radło.
Jeszcze nie kryzys
Pierwsze miesiące roku przyniosły kolejne niedobre wieści zza oceanu. Popyt na wszelkiego rodzaju usługi, będący siłą napędową ekonomiki amerykańskiej, spadł w 2008 r. najniżej od ataku na World Trade Center w 2001 r. W połączeniu z kryzysem w handlu nieruchomościami i budownictwie, załamaniem sytemu kredytów hipotecznych, niewypłacalnością dłużników, stratami banków stanowi to samonapędzającą się maszynę, ciągnącą w dół gospodarkę USA. Czy możemy więc mówić o kryzysie walutowym? – Do obecnej sytuacji w ogóle nie należy stosować określenia „kryzys walutowy”. O kryzysie walutowym mówimy wtedy, gdy spadek kursu walutowego jest tak nieoczekiwany, gwałtowny i głęboki, że powoduje zaburzenia w funkcjonowaniu systemu finansowego danego kraju, a te są tak silne, że wpływają na wzrost gospodarczy. W krajach wysoko rozwiniętych takie rzeczy współcześnie już się nie zdarzają. Spadkowy trend kursu dolara jest efektem tego, że w ostatnich latach bardzo zwiększał się deficyt handlowy USA. Prędzej czy później musiało
dojść do dostosowań kursowych. Spadek kursu dolara był oczekiwany. Dyskutowano jedynie o tempie i skali tego spadku – wyjaśnia prof. Andrzej Sławiński. Z tabelki pokazującej tempo wzrostu produktu krajowego brutto wynika jednak, że gospodarka amerykańska wyraźnie dołuje i już nie od dziś ma kłopoty w próbach sprostania europejskiej czołówce. Polska też przeżywała tu swoje wzloty i upadki. W 1997 r., za rządów SLD, osiągnęliśmy najwyższe tempo wzrostu w historii, w Europie tylko Irlandia i Turcja rozwijały się szybciej. A potem wrócił Balcerowicz, doprowadzając gospodarkę na skraj załamania. Spadliśmy na szary koniec: w 2001 r., za rządów AWS, tylko trzy kraje Europy – Austria, Belgia i Dania – rozwijały się wolniej od Polski. Rządy PiS – uczciwość nakazuje to powiedzieć – stanowiły kolejny okres gospodarczej prosperity – w ubiegłym roku w Europie jedynie Słowacja miała szybsze tempo wzrostu PKB niż my. Wydarzenia ostatnich miesięcy na szczęście zamknęły usta pseudoekspertom, wmawiającym, iż Polska powinna
zastosować amerykański model gospodarczy. Oczywiście na kłopoty finansowe USA wpływa fakt, że kraj ten, walcząc o pokój, prowadzi w Azji wojnę – ale jest to wolny wybór przywódców amerykańskich, którzy uważają, że tego właśnie wymaga interes USA.
Bardzo lekkie przeziębienie
Głupotą naturalnie byłoby radowanie się z problemów gospodarki amerykańskiej, bo dla Polski lepiej, gdy prosperuje. – Kiedy USA kichają, Azja i Europa mają grypę – przypomina Harry Markowitz, zdobywca Nagrody Nobla z ekonomii. Wydaje się jednak, że tym razem Polskę czeka najwyżej bardzo lekkie przeziębienie. O sile polskiej gospodarki w ponad 60% decyduje popyt wewnętrzny, który wciąż jest silny. Ludzie lepiej zarabiają, chcą więcej kupować, mają duże potrzeby konsumpcyjne. Dodatkowym czynnikiem stabilizacyjnym jest napływ środków unijnych do Polski. Eksport – pozostałe niespełna 40% – tylko w niewielkim i wciąż zmniejszającym się stopniu przypada na USA. Pod względem wielkości wymiany handlowej kraj ten w 2007 r. był dla Polski 17. partnerem eksportowym (w 2006 r. – 15.) i 13. importowym (w 2006 r. – 12.). Ubiegły rok przyniósł ważną zmianę – po raz pierwszy od siedmiu lat Polska odnotowała ujemne saldo w wymianie towarowej z USA, które zapewne będzie się pogłębiać. Jak oblicza polska ambasada w
Waszyngtonie, w naszym eksporcie do USA dominują meble, silniki odrzutowe i śmigłowe, druty, kable i przewody oraz wódka, w imporcie zaś samochody, lekarstwa, silniki odrzutowe (często tak bywa, że dwa państwa sprzedają sobie podobne produkty) i sprzęt ortopedyczny. Dla polskiej gospodarki i dla Polaków ujemny bilans z USA nie ma większego znaczenia. Dzięki spadającemu kursowi można na naszym rynku zamortyzować niebotyczne ceny benzyny (kontrakty na sprzedaż ropy zawiera się głównie w dolarach). Prawie wszystko, za co musieliśmy płacić w dolarach, w ciągu ostatnich ośmiu lat staniało średnio o ok. 40%. Wygląda więc na to, że jedynymi, którzy naprawdę boleśnie odczuwają spadek kursu dolara, są ludzie otrzymujący z USA emerytury przeliczane z dolarów na złotówki – a także pracownicy firm amerykańskich zatrudnieni w Polsce. – W wyniku przeliczania wynagrodzenia dolarowego na złotówki moje dochody spadły o prawie jedną trzecią. Dlatego wiele firm amerykańskich działających w Polsce przelicza najpierw pensje z
dolarów na euro i dopiero z euro na złotówki. To znacznie korzystniejsze dla pracowników – mówi Roman Rewald, prezes Amerykańskiej Izby Handlowej w Polsce, ale także współwłaściciel amerykańskiej kancelarii prawniczej w naszym kraju. W Izbie Handlowej zrzeszonych jest ponad 340 firm z USA, jednak oczywiście nie wszystkie stosują ten system.
Zielony przedmiot pożądania
Dla Polski i Polaków dolar zawsze miał znaczenie szczególne. Naprawdę cennym dobrem zielone zaczęły być ponad 85 lat temu. W czasach hiperinflacji lat 20., gdy polska i niemiecka marka nie była warta papieru, na którym ją drukowano, dolar stał się naprawdę twardy. 31 grudnia 1920 r. dolar kosztował 590 marek polskich. 31 grudnia 1923 r. już 6,375 mln marek. W 1924 r. reforma Grabskiego wprowadziła mocnego złotego (5,18 zł za dolara, w następnych latach kurs oscylował w okolicach 9 zł), ale do czasu dewaluacji w 1934 r., w Polsce panowała dwuwalutowość. Wiarę, iż w czarnej godzinie liczy się tylko waluta amerykańska, umocniła wojna. Za dolary można było wykupić się szmalcownikom i czasami załatwić wyjście z Pawiaka, a w zniszczonej Europie, odbudowywanej za sprawą amerykańskiego planu Marshalla, dolar stał się najważniejszym środkiem płatniczym i aż do wprowadzenia euro był faktyczną walutą rozliczeniową dla państw zachodnich. Dzięki dolarom Polska, kraj za żelazną kurtyną, zyskiwała dostęp do towarów i
technologii, którymi nie dysponował obóz komunistyczny. Było to tak ważne, że w 1950 r. ich posiadania zakazano osobom prywatnym pod karą 15 lat więzienia i grzywny. Za handel prawo przewidywało zaś karę śmierci wymierzaną przez sądy doraźne (bez możliwości apelacji) i utratę całego mienia. Gdy w 1956 r. przyszła „odwilż”, władza zezwoliła na posiadanie dewiz. Ujawniły się wówczas spore dolarowe fortuny (nierzadko zbudowane w czasie wojny na mieniu żydowskim). Zwiększał się też strumień dolarów przesyłanych za pośrednictwem amerykańskich oddziałów banku Pekao. Prawie 9 mln Amerykanów określa swe pochodzenie jako polskie, wielu pomagało krewnym w kraju. Coraz więcej Polaków jeździło też za ocean. Pozwalano nawet wywozić walutę za granicę – ale tylko 5 dol. na osobę. Przeciętny zjadacz chleba mógł bowiem za Gomułki wyjechać do krajów kapitalistycznych jedynie na zaproszenie rodziny. A skoro rodzina go utrzymuje, to po co mu dolary? – logicznie rozumowała oszczędna władza. Za Gierka system zmieniono. Państwo
raz na cztery lata sprzedawało obywatelowi za złotówki 150 dol., by miał za co się utrzymać w krajach tzw. II obszaru (czyli tam, gdzie miejscową walutę można było wymieniać na dolary). Z tej możliwości korzystały głównie elity, ale znacznie ważniejsze było zniesienie obowiązku uzyskiwania zaproszeń, czym objęto już wszystkich Polaków. I lawina wyjazdów „za chlebem” ruszyła. Z samego Zakopanego w 1971 r. wyruszyło po złote runo 1370 osób. Po rocznej pracy za granicą, jak wyliczał historyk dr Jerzy Kochanowski, góralka przywoziła średnio 3,5 tys. dol., a góral 5 tys. Te 5 tys. wymienione na czarno dawało ok. 600 tys. zł. Były to duże pieniądze, bo w 1971 r. średnia płaca wynosiła 2358 zł miesięcznie, a np. fiat 126 w 1973 r. kosztował 69 tys. Sprzedawano je tylko na talony, przyznawane osobom uprzywilejowanym. Za dolary jednak – cena wynosiła 1,1 tys. dol. – malucha można było nabyć bez kłopotów. W warszawskiej Victorii, wówczas jednym z droższych polskich hoteli, dwudaniowy obiad dla dwóch osób (plus po
kieliszku wódki) kosztował równowartość ok. 3 dol. Za niezłą panienkę wystarczyło zapłacić 5 dol., co sprawiło, że każdy przybysz z Zachodu mógł sobie na nią pozwolić, i przyczyniło się do rozkwitu zasłużonej sławy dziewcząt znad Wisły. W latach 70. i 80. sprzedaż dolarowa rozwijała się na potęgę, w miarę rosnących braków na rynku. Wszystkie dobra deficytowe i luksusowe, łącznie z mieszkaniami i polskimi fiatami, można było kupić za zielone, intensywnie rozwijały się usługi dewizowe. W dolarach, oprócz panienek, brały też poważne instytucje państwowe, np. PolMot sprzedający samochody czy Orbis organizujący kongresy i polowania („Strzeliłeś tego dzika w eksporcie wewnętrznym”, mówił dyrektor do Czterdziestolatka, który miał pecha ustrzelić dewizową sztukę na polowaniu zorganizowanym dla swego wiceministra i zapłacił za to w dolarach). Zadłużona gospodarka rozpaczliwie potrzebowała dewiz. Brak dolarów jawi się jako główny kłopot w opiniach i Gierka, i Jaruzelskiego. „Musieliśmy znacznie więcej importować zbóż
i pasz. Kosztowało to dodatkowo 2 mld dol.
Inwestycje w Związku Radzieckim, głównie budowa rurociągów, kosztowały nas 800 mln dol. Na dodatek kredyty dewizowe podrożały”, wyliczał w 1990 r. Edward Gierek w „Przerwanej dekadzie”. „Zachodni biznesmeni byli w negocjacjach coraz twardsi. W 1981 r. mieliśmy do spłacenia ok. 3 mld dol. odsetek i ok. 7 mld dol. rat kapitałowych”, dodawał dwa lata później Wojciech Jaruzelski, tłumacząc powody wprowadzenia stanu wojennego. Czasy realnego socjalizmu były złotymi latami dla wszystkich, którzy mieli możliwości zarobienia lub taniego załatwienia sobie dolarów. Dzięki różnicy między kursem oficjalnym a czarnorynkowym zbudowano podstawy wielu dzisiejszych fortun. Zasada „stamtąd przywozić, tu wydawać” sprawiła, że parę milionów Polaków dorobiło się niemałych majątków. W 1990 r. wicepremier Balcerowicz zamroził kurs dolara na poziomie 9,5-10 tys. zł. Inflacja wynosiła jednak ok. 170%. Ci, którzy skupili wówczas jak najwięcej dolarów i po odmrożeniu kursu wymienili je na złotówki, zarobili gigantyczne pieniądze. W
grudniu 1994 r., gdy inflacja spadła do 130%, dolar kosztował bowiem aż 23 tys. zł. Warunek – trzeba było mieć szczęście lub wiedzieć, kiedy NBP przestanie bronić kursu dolara. I było wielu takich, którzy akurat wiedzieli.
Długie pożegnanie
Dziś prezes Roman Rewald zachowuje urzędowy optymizm co do perspektyw Ameryki i jej pieniądza: – Kurs dolara często notował bardzo silne spadki – choćby w latach 70. wobec funta – ale zawsze się odbijał. Fundamenty naszej gospodarki są mocne, bezrobocie niewielkie, stopy procentowe niskie. – Ale polska gospodarka rozwija się trzy razy szybciej niż amerykańska! – Ale ile jeszcze macie do nadrobienia... USA specjalnie nie palą się do walki o wzmocnienie swej waluty. Niski kurs ułatwia sprzedaż amerykańskich towarów, sprzyja zwiększeniu liczby miejsc pracy i przyśpieszeniu tempa rozwoju gospodarczego, co obecnie Stanom Zjednoczonym jest nadzwyczaj potrzebne. Dolar będzie więc nadal tani, a Polakom chyba przyjdzie żegnać się stopniowo z niegdysiejszym zielonym przedmiotem pożądania. Ale potrwa to jeszcze wiele lat.
Andrzej Dryszel