POŻEGNANIE
Odszedł Paul Newman (1925–2008). Wyjątkowy aktor, który skończył z kinem, zanim kino skończyło z nim.
02.10.2008 | aktual.: 03.10.2008 12:02
Jego przepis na życie był prosty i zarazem niezwykle skuteczny: „Najlepszą przyprawą jest odrobina dystansu”. I tego dystansu Newmanowi nigdy nie zabrakło. Choć był jedną z największych gwiazd Hollywood, mieszkał z rodziną gdzieś w Connecticut. Nie był uzależniony do kina – tak samo jak granie pasjonowało go gotowanie, prowadzenie biznesu (jego Newman’s Own produkuje dressingi, sosy do spaghetti, lemoniadę), wyścigi samochodowe. Nie był przywiązany ani do pieniędzy – gros dochodów przeznaczał na cele charytatywne – ani do kariery. To on sam przed dwoma laty zadecydował zresztą, że ostatecznie żegna się z aktorstwem. Wcześniej jak mógł, bronił się przed statusem bożyszcza tłumów, irytował go kult gwiazd, przestał nawet rozdawać autografy.
Jednakże lista powodów, dla których Paul Newman był absolutnie wyjątkowy, wcale się tu nie kończy. Był jedną z naprawdę niewielu gwiazd kina, która nie dotarła nigdy do etapu „schyłek kariery”. Swojego pierwszego Oscara za rolę w „Kolorze pieniędzy” dostał jako 62-latek, już po tym, jak otrzymał statuetkę za... całokształt twórczości, natomiast ostatnią nominację przyniósł mu jego ostatni film – „Droga do zatracenia” (2001).
Mimo 50 lat ekranowej obecności aktor Newman po prostu nigdy się nie zużył. Dbał o to, by nie dać się zaszufladkować jako gładki przystojniak, który jednym spojrzeniem swoich niesłychanie błękitnych oczu magnetyzuje i powala damską widownię. Bardzo często, począwszy od „Kotki na rozpalonym blaszanym dachu” (1958), „Bilardzisty” (1961), „Słodkiego ptaka młodości” (1962), przez „Nieugiętego Luka” (1967), na „Werdykcie” skończywszy (1982), grywał typków, którym daleko było od gładkości: pijaków, desperatów, hazardzistów, anarchistów, mężczyzn agresywnych, zagubionych, nieprzystosowanych. Jego bohaterowie wnieśli na ekran wybuchową mieszankę: mieli w sobie elegancję i urok dawnych hollywoodzkich amantów, ale też desperację i drapieżność, którą dało kinu pokolenie Brando, Deana i Clifta, i właśnie Newmana.
Paul Newman podkreślał często, że czuł się człowiekiem niezwykle uprzywilejowanym i że miał w życiu wyjątkowo dużo szczęścia. To fakt, zawsze dokonywał świetnych wyborów i zawsze był we właściwym miejscu we właściwym czasie. Skoro więc Paul Newman postanowił przestać „trzymać się właściwej strony trawy” (jeszcze niedawno żartował, że to jego główne zajęcie na starość), może to oznaczać tylko jedno – że gdzieś tam czekała na niego propozycja o niebo lepsza od wszystkich tutaj. Zamiast więc żałować, że już go z nami nie ma, może powinniśmy się zastanowić, czy my aby na pewno jesteśmy po właściwej stronie?
Małgorzata Sadowska