Powszechny (nie) Znaczy Uczciwy
Największy polski ubezpieczyciel musi oddać 200 tysiącom Polaków kilka miliardów złotych z polis posagowych. Jeżeli nie zrobi tego dobrowolnie, to kasę siłą wyciągną klienci i sądy.
01.09.2005 | aktual.: 01.09.2005 16:25
Anna Kołosowska, 21-latka z Poznania, pierwszy raz w życiu trzyma w ręku tyle gotówki. – 3 tys. zł to kupa kasy – cieszy się. Pieniędzy ani nie wygrała, ani nie zarobiła, tylko wypłaciła z polisy posagowej, którą w 1984 roku założyli jej rodzice w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń. Dzięki nim zacznie w październiku studia. Mało jednak brakowało, a Kołosowska nawet nie ujrzałaby pieniędzy na oczy i mogłaby pożegnać się z planami o dalszej edukacji, bo pół roku wcześniej ubezpieczyciel zaproponował jej wypłatę tylko 216 zł.
Takich młodych osób jak ona, którym w latach 80. założono polisy posagowe, jest w Polsce półtora miliona. Ich rodzice co miesiąc odkładali do kasy PZU nawet kilkadziesiąt procent swoich dochodów. W zamian za to dzieci po osiągnięciu pełnoletności miały wyciągnąć z kont ubezpieczyciela spore sumki dochodzące do równowartości nawet kilkunastu średnich pensji krajowych. Pieniądze te miały im ułatwić start w dorosłe życie, np. kupno mieszkania. Na tych obietnicach przejechali się wszyscy. PZU Życie wypłaca polisy od końca lat 90.
Tyle że ich wartość nie wystarcza nawet na zakup drzwi do mieszkania. – To niedopuszczalne. Towarzystwo działa wbrew wszelkim zasadom. Wykorzystuje swoją uprzywilejowaną pozycję i zaspokaja tylko własne interesy, mając za nic klientów, dzięki którym osiągnęło swoją pozycję – ocenia prof. Tomasz Dołęgowski, etyk biznesu ze Szkoły Głównej Handlowej, i dodaje, że pojedynek między PZU a poszkodowanymi przypomina walkę Goliata z Dawidem. Mali klienci, nie wierząc w wygraną, przez lata brali, co dawała im duża instytucja. W ten sposób kilkusetzłotowe ochłapy przyjęło od ubezpieczyciela około miliona osób, a kolejne 300 tys. w ogóle nie zgłosiło się po roszczenia.
Dziś do rozliczenia zostało jeszcze 200 tys. polis i to właśnie ich właściciele jako jedyni mogą zostać potraktowani sprawiedliwie. Jednak nie przez PZU, tylko przez sądy, do których trafia coraz więcej spraw. Kilka miesięcy temu pojawiły się już pierwsze wygrane i zachęciły one kolejnych pokrzywdzonych przez PZU klientów do postawienia sprawy na wokandzie. – Rzeczywiście, w naszym biurze urywają się telefony od osób, które decydują się walczyć z PZU o pieniądze – potwierdza Krystyna Krawczyk, dyrektor Biura Rzecznika Ubezpieczonych.
Ile osób zaskarżyło już PZU? Ubezpieczyciel twierdzi, że nie ma takich danych, ale według nieoficjalnych informacji od początku tego roku towarzystwo zmuszone zostało decyzją sądów do wypłacenia kilku tysięcy polis posagowych, których średnia wartość wynosiła 8 tys. zł. W toku jest kolejne kilka tysięcy spraw, a to jeszcze nie koniec. Za chwilę liczba pozwów przeciwko ubezpieczycielowi może poszybować w górę, bo po odbiór pieniędzy ruszyła młodzież z wyżu demograficznego, która kończy właśnie 20 lat. Prawnicy radzą, żeby PZU już zaczęło szukać w swojej kasie kilku miliardów złotych na wypłacenie roszczeń, bo – jak twierdzą – gwarancja wygranej poszkodowanego w sądzie jest pewna.
– Wygrałam wszystkie 50 spraw o wypłacenie polis, które do tej pory prowadziłam – chwali się Maria Kapelińska, radca prawny z Poznania, która w sądzie reprezentowała m.in. Annę Kołosowską. Kapelińska ma coraz więcej pracy. – Niektórym muszę już odmawiać, bo prowadzę jednocześnie kilkadziesiąt spraw – mówi. Dodaje, że PZU nie ma co liczyć na to, że uda mu się ugłaskać poszkodowanych, bo firma straciła wiarygodność nawet w oczach swoich pracowników, którzy domagają się zwrotu polis. – Niedawno zadzwoniła do mnie pani z legnickiego oddziału i poprosiła o pomoc w odzyskaniu pieniędzy od własnego pracodawcy – wspomina Kapelińska. Według niej problemem dziś nie jest już wygrana, ale wysokość zasądzonych kwot. Zależnie od roku, w którym zawierana była umowa, czasu jej trwania i regularności wpłat można uzyskać od 3 do nawet 20 tys. zł.
To nieporównywalnie więcej, niż początkowo proponuje PZU. W pierwszym piśmie, jakie przysyła do klienta, pada propozycja wypłaty maksymalnie kilkuset złotych. I klienci najczęściej się na nią zgadzają, tak jak Anna Kołosowska z Poznania, która była już w drodze po odbiór swoich 216 zł. Na szczęście spotkała koleżankę, która poradziła jej najpierw wizytę u radcy prawnego. – Dobrze, że dałam się namówić. Dzięki pomocy prawnika odebrałam kilka tygodni temu od PZU 3 tys. zł. Wreszcie zacznę studia – mówi z tryumfem młoda Kołosowska.
Ale gdyby zamiast do kancelarii trafiła najpierw z prośbą o pomoc do Biura Rzecznika Ubezpieczonych (instytucji państwowej, powołanej przez premiera), mogłaby pożegnać się z pieniędzmi, bo pewnie usłyszałaby tam to co my. – Najlepiej odebrać pieniądze, które oferuje nam PZU Życie, i jednocześnie napisać oficjalny protest do ubezpieczyciela. Mamy na to trzy lata – doradza Krystyna Krawczyk, dyrektorka biura. Ale chyba nie zna prawa. Wszyscy prawnicy ostrzegają, że nie należy przyjmować od ubezpieczalni pieniędzy. – Jeżeli weźmiemy choćby złotówkę z polisy, to nasze dalsze roszczenia będą bezzasadne i sąd ich nie uzna – ostrzega mecenas Maria Kapelińska i radzi, że najlepiej zaraz po otrzymaniu „intratnej propozycji” od PZU złożyć odwołanie. Po kilku tygodniach ubezpieczyciel przysyła nowe pismo z kwotą podniesioną najczęściej o 100 proc. i proponuje ugodę. – Zależy nam, aby sprawę załatwić poza sądem, bo to godzi w nasze dobre imię i znacznie podnosi wydatki – przyznaje Tomasz Fill, rzecznik PZU.
Tłumaczy, że ubezpieczyciel wcale nie ucieka od odpowiedzialności i to nie on roztrwonił miliardy złotych, które półtora miliona Polaków odkładało co miesiąc na polisy. W rzeczywistości pieniędzmi opiekowało się państwo, bo pieniądze z polis płynęły z PZU do kasy NBP. Ich dalszy los zależał wyłącznie od intencji władz, które obracały milionami należącymi do klientów PZU, nie martwiąc się o to, że za kilkanaście lat trzeba będzie je zwrócić.
Po zmianie ustroju ubezpieczeniowy moloch podzielony został na kilka spółek, a spadek w postaci polis posagowych odziedziczyło PZU Życie. – Kasa świeciła pustkami, ale miały ją zapełnić wpływy z prywatyzacji. Niestety, plan nie został zrealizowany i dziś wypłacamy odszkodowania z bieżących zysków – twierdzi Fill. Dodaje jednocześnie, że problem polis posagowych to jedyna spuścizna po poprzednim systemie, z którą PZU boryka się samo. – Państwo dofinansowało książeczki mieszkaniowe i przedpłaty na samochody, a poszczególne firmy nie zostały obarczone tamtymi zobowiązaniami. Tymczasem polisy posagowe zostały na naszej głowie, bo państwo w latach 90. odmówiło wsparcia – narzeka Fill.
Zaraz jednak zmienia ton i ostrzega, że nie warto sądzić się z ubezpieczycielem, bo nie przyniesie to oczekiwanych rezultatów. – W wielu przypadkach sąd przyznaje nam rację, zasądzając wypłatę kwoty, jaką sugerowało PZU Życie, a nie klient – straszy Fill. Wówczas kwota wystarcza jedynie na pokrycie opłat sądowych. Ale jeżeli wygra poszkodowany, to obowiązek pokrycia kosztów rozprawy spada na ubezpieczyciela. Mało tego, PZU musi zapłacić także od 600 do 1800 zł adwokatowi poszkodowanego. Towarzystwo robi więc wszystko, aby odwieść właścicieli polis od ubiegania się o swoje przed sądem. A jeżeli już dojdzie do rozprawy, to prawnicy ubezpieczalni kombinują, jak się da, aby uciec przed odpowiedzialnością albo przeciągnąć proces. Sporo wie o tym Jerzy Zawrzel z Gliwic, który w 1987 roku wykupił w PZU polisę dla swojej córki. W 2005 roku minęło 18 lat trwania umowy. PZU zaproponowało jej wypłatę 630 zł. – Byłem pewien, że uzbierałem więcej. W dokumentach miałem napisane, że dostanę równowartość czterech średnich
pensji brutto, czyli około 10 tys. zł – opowiada Zawrzel. Zamiast iść po pieniądze, zaczął szukać pomocy w Internecie. – Po konsultacjach z kilkoma osobami w podobnej sytuacji napisałem podanie do PZU, żądając wypłacenia 7 tys. zł, czyli mniej więcej równowartości czterech dzisiejszych pensji netto – opowiada Zawrzel. PZU nie przystało jednak na jego propozycję i sprawa trafiła do sądu grodzkiego, a ten przyznał córce Zawrzela 2,5 tys. zł.
Więcej, niż proponowało PZU, ale mniej, niż żądał poszkodowany. – Przedstawiciel ubezpieczalni przekonywał sędziego, że właśnie tyle zakład mu obiecywał po wygaśnięciu umowy. To kłamstwo. Nie ma absolutnie żadnych dokumentów, żadnej korespondencji z taką kwotą – żali się Zawrzel. Pieniędzy nie przyjął z przekonaniem, że do następnej rozprawy poczyta sobie kodeks cywilny i wygra. Z lektury kodeksu szybko jednak zrezygnował, gdy okazało się, że trudno z niego cokolwiek zrozumieć. Wynajął adwokata i czeka na rozpatrzenie apelacji w sądzie okręgowym. – Nie poddam się. Odzyskam to, co się należy córce – zapewnia.
Jednak na wygranie całej sumy raczej nie ma szans, bo sądy dzielą koszty transformacji ustrojowej między poszkodowanego a ubezpieczyciela. – PZU nie ma prawa opowiadać klientom bajek, że ich pieniądze zjadła hiperinflacja i denominacja, ale część strat z tego tytułu ponoszą także poszkodowani – tłumaczy Maria Kapelińska. Dlatego pani mecenas zawsze proponuje, aby 60 proc. kosztów hiperinflacji przyjął na siebie ubezpieczyciel, a 40 – poszkodowany.
– To sprawiedliwy układ – ocenia prof. Tomasz Dołęgowski, etyk biznesu z SGH. W takiej sytuacji właściciel polisy nie dostaje całej kwoty, jaką winne jest mu PZU, ale i tak jest na wygranej pozycji. Poza tym negocjacje są o tyle łatwiejsze, że PZU nie ma jednego mechanizmu czy wzoru, według którego ustala należny posag. – Analitycy nie potrafią ułożyć jednego algorytmu, bo każda zawierana umowa była inna – tłumaczy Tomasz Fill z PZU. Dlatego jedyną wyrocznią pozostają sądy, które rozstrzygają, ile procent z należnej kwoty dostanie poszkodowany. Czasami jest to 70 proc., a nieraz tylko 30. Decyzję sądu trudno przewidzieć i nieraz potrafi być zaskakująca.
Na własnej skórze przekonał się o tym Janusz Skoczylas z Lubuskiego, który w latach 80. założył swoim dwóm synom polisy. – Chciałem, żeby mieli łatwiejszy start w dorosłe życie – mówi. Gdy rok temu otworzył kopertę z listem od PZU, załamał ręce. Ubezpieczyciel zaproponował jednemu z synów wypłatę 1 tys. zł. – Gdy podpisywałem umowę, obiecywano mi po 20 latach równowartość 10 pensji. Co miesiąc płaciłem 440 zł składki. Teraz towarzystwo chce mi wcisnąć ochłapy – złości się Skoczylas. Propozycję ubezpieczyciela odrzucił. Napisał odwołanie. PZU zaproponowało mu 4,6 tys. zł. – Tej propozycji też nie przyjąłem, bo z obliczeń wynikało, że są mi winni ponad 15 tys. A z żoną nie po to co miesiąc odkładaliśmy 20 proc. z naszych nauczycielskich pensji, żeby teraz zrobili nas w konia. Nie damy się – oświadcza Skoczylas.
Sprawę skierował do sądu w Międzyrzeczu, który stwierdził, że jego synowi należy się 26 tys., ale PZU ma wypłacić tylko 20 proc. tej sumy. – Sąd uznał, że to ja w większym stopniu ponosiłem ryzyko hiperinflacji – skarży się Skoczylas. Miesiąc temu skierował sprawę do sądu w Gorzowie. Tym razem wynajął adwokata i ma nadzieję, że wygra. Jego głowę zaprzątają już myśli o tym, ile ma żądać od PZU w przypadku swojego drugiego syna, którego polisa kończy się w przyszłym roku. – Z takim doświadczeniem sam pociągnę jego sprawę – twierdzi Skoczylas. A co zrobi, jeżeli mimo to sąd uprze się i nie przyzna mu prawa do większej wypłaty z polis? – Wtedy jestem gotowy nawet na wycieczkę do Strasburga – deklaruje.
Najpewniej jednak nie będzie musiał szukać sprawiedliwości w Trybunale, bo PZU wypłaci mu zadowalającą go kwotę. Ubezpieczycielowi nie w smak włóczenie się po międzynarodowych sądach, skoro wystarczająco dużo procesów ma w kraju. I będzie mieć ich coraz więcej, bo wiadomości o kolejnych wygranych procesach rozchodzą się szybko. – Miesięcznie przychodzi do mnie kilka osób z prośbą o pomoc w odzyskaniu polisy posagowej z PZU – mówi prawnik Izabela Augustowska z Środy Wielkopolskiej. Na koncie ma już kilkanaście wygranych spraw, ale ciągle jest zaskakiwana sposobem działania PZU.
– Ubezpieczyciel nadal liczy, że nie wszyscy klienci złożą skargę i uda się zatkać im usta kilkoma setkami – zauważa. Dodaje jednak, że coś drgnęło, bo od kilku miesięcy po pierwszym odwołaniu PZU proponuje poszkodowanemu dużo większą kwotę. – Najwyraźniej towarzystwo chce uniknąć sądu – mówi Augustowska. Ale kiedy już sprawa trafia na wokandę, nie zawsze jest łatwo. Czasami procedury są celowo spowalniane przez pełnomocników PZU, którzy nie stawiają się na rozprawy, nie uzupełniają braków w dokumentacji i w nieskończoność próbują negocjować. – Proces może trwać nawet 1,5 roku – ostrzega Augustowska.
Zazwyczaj jednak sprawa jest zamknięta już po trzech–czterech miesiącach i kończy się sukcesem poszkodowanego. Trzeba tylko udowodnić sądowi, że sytuacja finansowa właściciela polisy nie jest najlepsza, i wskazać, na co zostaną przeznaczone wygrane pieniądze. – Jeżeli poszkodowany wywodzi się z zamożnej rodziny albo zadeklaruje, że pieniądze przeznaczy na wakacje, a nie np. na naukę, to może się pożegnać z dużą wypłatą – twierdzi Augustowska. Wtedy sąd może podzielić koszty transformacji w stosunku 20:80 i właściciel polisy dostanie tylko jedną piątą tego, co mu się należy, czyli np. 2 z 10 tys. zł. Tym samym tracimy też możliwości odwołania się do Sądu Najwyższego, ponieważ wartość sporu jest za mała.
Mimo to warto walczyć. Ryzyko jest minimalne, a wygrana przed sądem kwota może być nieporównywalnie wyższa niż ta, którą zaproponowało PZU – zachęca Jan Panek, który prowadzi kancelarię specjalizującą się w sprawach polis. Reprezentował kilkunastu klientów. Każdemu PZU wypłaciło od kilku do kilkunastu tysięcy złotych.
Na podobne kwoty mogą liczyć także ci, którzy jeszcze nie odebrali polis od ubezpieczyciela. PZU tymczasem powinno w końcu zdać sobie sprawę, że więcej osiągnie, zawierając z klientami sprawiedliwe ugody, a nie wojując z nimi na wokandzie sądowej. Wolny rynek jest bezlitosny i klient raz oszukany to klient stracony. Może decydenci PZU zrozumieją to, kiedy poczują brak 1,5 miliona osób, które przez polisy posagowe odwróciły się do firmy plecami i poszły do konkurencji. A wtedy hasłem reklamowym „nowego” PZU staną się słowa „Aby sprawiedliwości stało się zadość”.
Łukasz Bąk, Danuta Pawłowska