ŚwiatPowrót z dna piekła - odyseja armii gen. Andersa

Powrót z dna piekła - odyseja armii gen. Andersa

Po dwóch latach na nieludzkiej ziemi Związku Sowieckiego Polacy zachłysnęli się w Iranie wolnością. Z dna piekieł trafili do kraju, gdzie zostali przyjęci niezwykle gościnnie i życzliwie. Tak zaczynała się długa droga do Włoch, gdzie nasi rodacy zostali nazwani najlepszymi żołnierzami II wojny światowej - czytamy w "Polsce Zbrojnej".

Powrót z dna piekła - odyseja armii gen. Andersa
Źródło zdjęć: © NAC

14.06.2012 | aktual.: 14.06.2012 16:07

Siedemdziesiąt lat temu rozpoczęła się odyseja armii generała Andersa, najbardziej niezwykłej wśród wszystkich armii alianckich czasu II wojny światowej. Jedynej składającej się wyłącznie z jeńców, więźniów i zesłańców. Jedynej dowodzonej przez jeńców i więźniów. Jedynej, której szlak wiódł przez trzy kontynenty: z Europy, przez Azję i Afrykę, ponownie do Europy.

Dziesiątki tysięcy polskich żołnierzy szło do tej armii z łagrów i więzień Związku Sowieckiego. Szło z dna piekła. Określenie to nie jest tylko poetycką przenośnią. Tak bowiem nazywało się jedno z miejsc postoju oddziałów polskiej armii w ówczesnej sowieckiej republice, Uzbekistanie - Czirakczi, czyli dno piekła. Stacjonujący tam 18 Pułk Piechoty to późniejszy 18 Lwowski Batalion Strzelców, który wsławił się w bitwie o Monte Cassino. Ta długa droga do Włoch - gdzie Polacy zostali nazwani najlepszymi żołnierzami II wojny światowej - rozpoczęła się w momencie ewakuacji ze Związku Sowieckiego do Iranu siedemdziesiąt lat temu, w marcu 1942 roku.

Opuszczali nieludzką ziemię nie sami, lecz z kobietami i dziećmi. Siedemdziesiąt siedem tysięcy polskich żołnierzy wyprowadziło ze sobą 44 tysiące cywilnych uchodźców, w tym 18 tysięcy dzieci. Cztery i pół tysiąca tych dzieci nosiło już mundury - to junacy i junaczki, nazywani wówczas przez prasę w Stanach Zjednoczonych najmłodszymi żołnierzami świata.

Pierwszy transport polskich dzieci przekroczył zresztą granicę Iranu już 12 marca, dwanaście dni przed rozpoczęciem ewakuacji armii Andersa. Stu dwudziestu małych Polaków wywoziła na ciężarówkach ekspedycja Polskiego Czerwonego Krzyża, która wyruszyła w tym celu z Bombaju w Indiach dokładnie pięć miesięcy wcześniej. Wśród jadących z dziećmi opiekunów była Hanka Ordonówna, nazywana pieśniarką Warszawy, która dała następnie kilkadziesiąt entuzjastycznie przyjmowanych koncertów dla żołnierzy polskich na Bliskim Wschodzie, a po wojnie wydała w Bejrucie w Libanie wspomnienia zatytułowane "Tułacze dzieci".

Tak też zaczęto wtedy mówić o armii generała Andersa - tułacza armia. Przecież z Teheranu do Warszawy było 4371 kilometrów. Nic zatem dziwnego, że coraz większego znaczenia nabierały słowa poety: "Dom jest daleko. Polska wciąż jest blisko". Ta wielka, 120-tysięczna gromada polskich tułaczy została przyjęta w Iranie niezwykle życzliwie i gościnnie.

10 kwietnia, miesiąc po pierwszym transporcie dzieci, jeden z następnych dotarł do irańskiego Isfahanu. Do końca roku liczba polskich dzieci w tym mieście przekroczyła dwa tysiące. Z czasem powstało tam dla nich 21 zakładów, a Isfahan został nazwany miastem polskich dzieci. Pamiętajmy, że duża ich część była sierotami lub półsierotami...

W czasie uroczystości w 60. rocznicę przybycia Polaków do Iranu na wielkim polskim cmentarzu wojennym Dulab (1937 polskich grobów) w Teheranie widziałem i słyszałem, z jak ogromnym wzruszeniem ówcześni siedemdziesięciolatkowie, który przybyli z całego świata, wspominali pobyt w Iranie, zwłaszcza w Isfahanie. I wspominali zachłyśnięcie się wolnością po dwóch latach pobytu na nieludzkiej ziemi Związku Sowieckiego…

Na pięknym pomniku wzniesionym w centralnym punkcie cmentarza Dulab znajduje się napis w trzech językach - polskim, francuskim i perskim - "Pamięci wygnańców polskich, którzy w drodze do Ojczyzny w Bogu spoczęli na wieki. 1942-1944".

Wdzięczna pamięć o życzliwym, gościnnym, przyjacielskim przyjęciu w Iranie wielkiej, 120-tysięcznej gromady wycieńczonych i wyczerpanych polskich uchodźców jest żywa wszędzie tam, gdzie później rzuciły ich losy wojny, niemal na całym świecie: w Meksyku, Kenii i Ugandzie, w Indiach i Nowej Zelandii. Wszędzie tam polscy tułacze spotykali się z podobnym przyjęciem. Ale Iran był pierwszy.

Andrzej Krzysztof Kunert dla "Polski Zbrojnej"

Autor jest doktorem habilitowanym i sekretarzem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)