Wiecie już, na kogo oddacie w niedzielę swój głos? Ja też już wybrałem. Nie interesuje mnie to, co kandydat mi obiecał. Siłę sprawczą zwycięzca i tak ma niewielką. Dlatego oczekuję od niego tylko jednego – będzie się starał być prezydentem każdego Polaka. A przynajmniej takie wrażenie będzie sprawiał.
Wsłuchując się w wystąpienia każdego z szanownych kandydatów, trudno oprzeć się wrażeniu, że tylko wtedy będziemy zdrowi, piękni i bogaci, kiedy postawimy krzyżyk przy jego nazwisku.
Niezwykłe, ale to jedyne oszustwo, za które nie grozi spotkanie z prokuratorem.
Uchwałę w tej sprawie ogłosił nawet 20 września 1996 roku Sąd Najwyższy:
"(…)Obietnice wyborcze nie powodują skutków cywilnoprawnych. Nie są one bowiem zdarzeniami prawnymi w rozumieniu źródeł zobowiązania cywilnego. Bliżej uściślając zakres rozważań, należy stwierdzić, że głoszenie przez kandydata obietnic nie oznacza, że doszła do skutku czynność prawna (…)".
W ten sposób sąd pogrzebał marzenia obywatela Józefa z Kęt, który domagał się od Lecha Wałęsy obiecanych w kampanii 100 mln złotych.
Nie wiem, czy pan Józef pogodził się z tym rozstrzygnięciem, ale dla większości Polaków jasne jest, że raz na pięć lat, są uwodzeni przez polityków słowem i gestem. Aktorzy pogadają w uniesieniu i obiecają nam złote góry. A potem? Rozłożą ręce – siła wyższa, nie dało się.
Rozumiem i z niechęcią, ale jakoś im wybaczam.
Tylko w jednym przypadku nie mogą tego zrobić – wtedy, gdy zapomną, że nie przewodzą jakiejś wąskiej grupie, a narodowi.
Nie oczekuję, że zwycięzca zapomni, skąd przybywa i z jakiego środowiska się wywodzi.
Oczekuję, że następnego dnia po wyborze uświadomi sobie, że od teraz prowadzi ludzi, którzy niekoniecznie na niego głosowali i którzy mają poglądy inne niż jego.
Marzę, że uświadomi sobie, że Polaków może różnić religia oraz światopogląd. Marzę, że będzie o tym pamiętał.
W tym miejscu wymienię drugie i ostatnie w tym tekście nazwisko: Aleksander Kwaśniewski. To on - w PRL-u aparatczyk partyjny zasiadający przy Okrągłym Stole po stronie rządowej – co pokazują pojawiające się co jakiś czas sondaże, jest uznawany przez Polaków za najlepszego prezydenta wolnej Polski.
Niewiarygodne, że człowiek z taką przeszłością, zdeklarowany ateista, stał na czele w większości katolickiego narodu, a katolicki w większości naród go popierał (reelekcja i zwycięstwo w pierwszej turze w 2000 roku).
Jako poseł był przeciwnikiem ratyfikacji konkordatu pomiędzy Polską a Watykanem. Jako prezydent RP rozumiał, jak ważne jest to dla Kościoła i wierzących.
Możliwe, że fenomen tamtej prezydentury wziął się stąd, że Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, jako postkomuniście wolno było mniej. On musiał liczyć się ze zdaniem prawicy, nie zapominając o swoich lewicowych korzeniach.
Stąd jak ognia unikał kłótni i konfrontacji z przeciwnikami politycznymi. Spór na oczach Polaków nie był jego żywiołem. Nie wynosił się ze swoją inteligencją, której odmówić mu nie można.
W swoim działaniu był do bólu przewidywalny. Nawet jeśli z góry było wiadomo, jak postąpi z jakąś kontrowersyjną ustawą, to robił wszystko, aby sprawić wrażenie, że z troską pochyla się nad problemem. Stąd powoływanie ponadpartyjnych zespołów i niekończące się dyskusje.
W ten sposób, gdy już ogłaszał swoją decyzję, nie można było powiedzieć, że postąpił bez zastanowienia, że nie wysłuchał różnych stanowisk i nie zważył racji innych.
Tak, zachowanie Kwaśniewskiego trąciło konformizmem. Ważniejszy jednak był spokój i powaga płynąca z Pałacu Prezydenckiego.
Czy Kwaśniewski był prezydentem z mojej bajki? Nie był.
Czy był prezydentem z moich marzeń? Na pewno nie, ale dawał poczucie, że przynajmniej się o to stara.
Czy mogłem powiedzieć, że nie jest moim prezydentem? Nie mogłem.
Nie chodzi mi przy tym o człowieka, a raczej o styl, w którym sprawował urząd.
Każde wybory to teatr, gra złudzeń i pozorów. W demokracji nie wymyślono dotychczas nic lepszego.
W niedzielę każdy zagłosuje na prezydenta ze swoich marzeń. Będą to różni kandydaci. Oby wtedy, gdy opadnie kampanijny kurz, zwycięzca pamiętał, że nie jest wodzem jakiegoś klanu dla wybranych, a prezydentem Polski i wszystkich jej obywateli. Przynajmniej dla mnie będzie to najważniejsze.
I niech będzie wierny Przysiędze Prezydenta Rzeczypospolitej:
"Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem".
Tylko tyle, a może, aż tyle.