Porywają i mordują turystów - ich celem są Europejczycy
Al-Kaida Północnego Maghrebu od lat porywa i morduje zachodnich turystów. Kiedyś zdawała się robić to jedynie dla pieniędzy, dziś ma bardziej polityczne ambicje. Chaos na północy Afryki tylko wzmacnia tę organizację.
27.12.2011 | aktual.: 27.12.2011 10:43
Czwórka turystów siedziała ze swoim przewodnikiem przy stoliku w restauracji. Do Timbuktu, starożytnego malijskiego miasta, dotarli dwa dni wcześniej. Nagle do lokalu wpadli uzbrojeni mężczyźni. Wskazali karabinami na obcokrajowców i kazali im wyjść z lokalu. Na zewnątrz czekała zdezelowana ciężarówka. Jeden z pojmanych, starszy Niemiec, zaprotestował. Padły strzały. Auto ruszyło w kierunku niemal bezludnej północy kraju.
Dzień wcześniej, 24 listopada, doszło to innego porwania: w Hombori, na wschodzie Mali, uprowadzono dwóch geologów z Francji. Porywacze znali się na swoim fachu: najpierw szybko obezwładnili strażników, potem zmusili kierownika hotelu do wskazania właściwych drzwi. - Przyszliśmy po białych, nie po ciebie, więc siedź cicho - wysyczeli.Po chwili dwa wozy terenowe pędziły już na północ. Europejczycy musieli się bronić - w pokoju znaleziono ślady walki i krew.
Chociaż żadna grupa nie przyznała się do przeprowadzenia tych akcji, podejrzenia od razu padły na Al-Kaidę Islamskiego Maghrebu (AKIM). Jej członkowie porwali do tej pory ponad 50 Europejczyków, a na okupach zarobili, według agencji Associated Press, około 130 mln dol. Obecnie przetrzymują co najmniej trzynaście osób. Szóstka z nich to francuscy obywatele. I nie jest to przypadek.
Kosztowna niby-niezależność
Wrogość północnoafrykańskich bojowników wobec Francji ma głębokie korzenie. Większość z nich pochodzi z Algierii, dawnej francuskiej kolonii, która odzyskała wolność dopiero po ośmiu latach brutalnej wojny z Francuzami (1954-1962). Zginął wtedy milion ludzi, czyli co dziesiąty Algierczyk, a represje dotknęły niemal całe społeczeństwo. Jednak nawet jako niepodległe państwo Algieria pozostawała pod wpływami Paryża. Francuzi byli jej głównymi partnerami handlowymi, a w algierskich szkołach nadal powszechnie nauczano języka Moliera. Wojskowi, którzy rządzili krajem, chętnie wysyłali swoje dzieci na studia do francuskich miast, a żony - na zakupy. Wielu ludzi, zwłaszcza byłych powstańców, uważało to za hańbę.
Na początku lat 90., po buncie społecznym, który zmusił generałów do oddania władzy, Algieria przystąpiła do demokratycznych wyborów. Ku przerażeniu zachodnich stolic pierwszą turę wygrał radykalny Islamski Front Ocalenia (FIS). Jego politycy chcieli wprowadzenia szariatu i występowali przeciwko znienawidzonej le Pouvoir - związanej z Zachodem elicie. Tuż przed drugą rundą głosowania z koszar znowu wyjechały czołgi. Armia unieważniła wyniki i ogłosiła powołanie świeckiej Wyższej Rady Państwowej. Pięć tysięcy (a według niektórych źródeł nawet sześć razy więcej) członków FIS trafiło do więzień i obozów internowania na Saharze, wielu przeszło tortury lub "zniknęło". Francja jako jeden z pierwszych krajów poparła militarną juntę. Algieria tymczasem pogrążyła się w bratobójczej walce.
Konflikt zakończył się w 2002 r., gdy wojsko rozbiło najradykalniejszą z bojówek - Islamską Grupę Zbrojną (GIA)
. "Brudna wojna" kosztowała życie 150 tys. Algierczyków mordowanych przez niemal każdą ze stron. Nie wszyscy buntownicy złożyli jednak broń. Cztery lata przed porażką GIA podzieliła się na kilka frakcji. Jedna z nich, Salaficka Grupa Modlitwy i Walki (GSPC), która potępiała ataki na cywili, chciała dalej bić się z rządem.
Mudżahedin czy gangster?
Nowa organizacja miała małe szanse w starciach z doświadczoną i dobrze wyposażoną armią. Islamiści stopniowo wycofywali się na pustynne południe Algierii. W końcu przekroczyli granice i założyli bazy na północy Mali, Mauretanii i Nigru. Wykorzystując słabości tamtejszych służb bezpieczeństwa, zaangażowali się w handel bronią i narkotykami oraz porwania. Zarabiali miliony.
Gdy Stany Zjednoczone najechały na Irak, GSPC zaczęła wysyłać nad Eufrat swoich bojowników. Niektórzy z nich walczyli jeszcze z Sowietami w Afganistanie. Powstańcy docenili takie wsparcie. W 2006 roku Ajman al-Zawahiri (ówczesny numer dwa al-Kaidy, a dziś jej lider) ogłosił, że obie grupy połączyły siły. Parę miesięcy później salafici po raz pierwszy publicznie przedstawili się jako Al-Kaida Północnego Maghrebu. Mimo wszystko, wielu fundamentalistów z Bliskiego Wschodu podchodziło do Algierczyków z dystansem. Zarzucali im, że wcale nie prowadzą dżihadu lecz są zwykłymi bandytami, którzy pod pretekstem "świętej wojny" czerpią korzyści z przemytu i okupów. Nie zapominali także, że podczas konfliktu w Algierii wywiad wojskowy wprowadził w szeregi GIA licznych szpiegów. Nie wiadomo, ilu z nich działało wśród algierskich islamistów po zakończeniu konfliktu. Bliskowschodni ekstremiści mieli więc wątpliwości, czy mogą ufać swoim nowym sojusznikom.
Egzamin z fanatyzmu
Aby zyskać szacunek innych dżihadystów, AKIM potrzebowała czegoś więcej niż porywanie turystów dla pieniędzy czy sporadyczne ataki na miejscowych żołnierzy - musiała uderzyć tak, by "niewierni" naprawdę poczuli strach. W połowie grudnia2007 r. zamachowiec-samobójca wysadził biuro ONZ w Algierze. Zabił 42 osoby. W Boże Narodzenie terroryści zastrzelili w Mauretanii czterech turystów z Francji. Kilkanaście dni później, w obawie o bezpieczeństwo uczestników, organizatorzy odwołali rajd Paryż-Dakar.
W grudniu 2008 r. AKIM uprowadziła w Nigrze dwóch oenzetowskich dyplomatów z Kanady i ich kierowcę. W niewolni spędzili 130 dni. Kanadyjski "The Globe and Mail" odkrył później, że ceną za ich życie było 5 mln dol oraz wolność czterech bojowników osadzonych w Mali. Podobnie zakończyło się kilka innych porwań. Niestety, nie wszystkie.
Krótko po wypuszczeniu Kanadyjczyków terroryści opublikowali film z egzekucji Brytyjczyka Edwina Dyera. Ucięli mu głowę, ponieważ brytyjski rząd nie zgodził się wymienić go na dżihadystę z Jordanii. W 2009 r. podobny los spotkał 78-letniego Francuza, działacz organizacji humanitarnych, Michela Germaneau. Kolejnych dwóch Francuzów zginęło w styczniu br., gdy francuscy komandosi próbowali odbić ich z rąk Al-Kaidy.
Islamscy kidnaperzy stali się dla Paryża nie lada problemem. Francja władała niegdyś niemal całą Saharą i do dziś prowadzi wiele interesów w byłych koloniach. We wrześniu 2010 r. AKIM uprowadziła siedmiu pracowników francuskiego giganta Areva, którzy zajmowali się wydobyciem nigeryjskiego uranu. Po negocjacjach - tak jak zazwyczaj prowadzonych z pomocą lokalnej starszyzny - wypuściła trójkę z nich. Za pozostałą czwórkę chce 128 mln dol. i wycofania "trójkolorowych" z Afganistanu.
Pałac Elizejski kategorycznie odrzuca te żądania. Zegar jednak tyka. Żołnierze z Francji, Mali i Mauretanii intensywnie przeszukują Saharę, ale rozwiązanie siłowe może doprowadzić do tragedii. Francuska prasa podkreśla tymczasem, że dwaj geolodzy wywleczeni z hotelu w Hombori nazywają się tak samo, jak para najemników, która w przeszłości wykonywała już zadania dla wywiadu. Być może mieli więc wziąć udział w pozakulisowych negocjacjach z porywaczami. Jeśli tak, to coś poszło bardzo źle.
Nowa krew
Chociaż sprawiała kłopoty, Al-Kaidy Północnego Maghrebu nie postrzegano jako realnego zagrożenia militarnego. Zmieniło się to, gdy w Libii wybuchła wojna domowa. Eksperci od początku zastanawiali się, czy islamiści nie położą rąk na broni z libijskich magazynów. Podczas rewolucji AKIM sprytnie milczała - popierając rebeliantów zrobiłaby im "czarny PR" na Zachodzie.
Po śmierci Kadafiego terroryści byli już bardziej wylewni. - Nikt nie skorzystał na arabskich rewolucjach bardziej niż my - powiedział agencji ANI MokhtarBelmokhtar, dowódca mauretańskiego skrzydła grupy. - To oczywiste, że zdobyliśmy mnóstwo libijskiej broni - dodał. Uznanie tego za zwykłe przechwałki byłoby nierozsądne. Zwłaszcza, że Al-Kaida może wkrótce powiększyć swoje szeregi.
Jednym z głównych filarów armii Kadafiego byli Tuaregowie - berberscy nomadzi od wieków wędrujący po pustyni. Po stracie pracodawcy tysiące z nich wyruszyły do sąsiednich krajów. Teraz szukają zajęcia i pieniędzy. Islamiści mogą zaoferować im i jedno, i drugie. Wielu pewnie się skusi - wojowniczy jeźdźcy nigdy nie dogadywali się z lokalnymi rządami.
Dla Mauretanii, Mali i Nigru oznacza to problemy - ich armie są znacznie słabsze od algierskiej. Wzmocniona Al-Kaida to dla nich prawdopodobnie zbyt trudny przeciwnik. Bez wsparcia Zachodu państwa Sahelu mogą zamienić się w kolejny matecznik terrorystów. A tego Europa bardzo by nie chciała.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Czytaj również blog autora: Blizny Świata