Porwany za młodu
Józio do Polski trafił jako łup wojenny. Malutki Japończyk został polskim księdzem. Ale wszystkim opowiadał, że jest Chińczykiem.
16.06.2006 | aktual.: 16.06.2006 15:24
Rok 1905. Rosja prowadzi krwawą wojnę z Japonią. Na polskie Podole, będące od ponad stu lat pod zaborem rosyjskim, wraca zmęczony oficer carskiej armii. Na koniu wiezie łupy wojenne i ruchome zawiniątko. To malutki japoński chłopczyk, porwany przez oficera w jakiejś wiosce. – Będziesz prezentem dla mojej żony – śmieje się żołnierz. Przerażonemu, skulonemu ze strachu chłopcu w żółtej koszulce nie jest do śmiechu. Nie rozumie ani słowa.
Koszmarny sen
Wjeżdżają do Krzemieńca Podolskiego. Żona ogląda wojenne łupy, przygląda się chłopcu. Atrakcyjny łup szybko przemienia się w dramat dziecka. Chłopczyk nie może się porozumieć, jego wycieńczony organizm nie przyjmuje nieznanej, kresowej kuchni. Rodzina carskiego oficera szybko nudzi się azjatyckim czterolatkiem. Dziecko ląduje na ulicy. Jest chudziutkie, schorowane, pobrudzone własnymi odchodami. Błąka się po krzemienieckich śmietnikach, pod nosem bełkocząc niezrozumiale słowa: Kaing ba, Kaing ba. I wtedy zdarza się cud pierwszy.
– Ulicą przechodziła właśnie ciocia mojego ojca. Religijna, szanowana kobieta, z pochodzenia hrabianka – opowiada Teresa Likon z Sopotu. – Widząc skulone, przestraszone maleństwo, zabiera je do domu. Ma mocną wiarę, że modlitwa przywróci mu zdrowie. – Co robisz? A carska policja? Nie boisz się dochodzenia? Toż to przecież wrogi Japończyk! – kręcą głowami znajomi.
– Józefie, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego – słyszy na głową skrajnie wyniszczony chłopczyk. Nowi opiekunowie zanieśli go do kościoła. Ma już imię. Nazywa się Józef. Nazwisko? Kaing ba. Ceremonia chrztu przypomina trochę sakrament chorych. Na twarzach opiekunów smutek, wokół zapalone świece. Po Mszy chłopak wraca do domu. I wtedy zdarza się cud drugi.
– Oblanie wodami chrztu przywraca mu życie – opowiada pani Teresa, z zawodu lekarka – sam często o tym opowiadał. Mały Józio jest chowany w miłości, w katolickiej rodzinie wujostwa. Warunki zaborów nie pozwalają na poszukiwanie jego japońskiej rodziny, więc wujostwo adoptuje chłopaka. Józio Kaing- -Ba ma już rodziców. I datę urodzenia. W metryce kapłan wpisuje: 1901, rok urodzenia mojego ojca, Antoniego.
Tik-tak, tik-tak
Chłopcy razem chodzą do szkoły, uczą się czytać i pisać po rosyjsku i poznają historię carskiej Rosji. Po lekcjach biegają razem po podwórku, a wieczorem służą do Mszy w kościele w Krzemieńcu. Marzą o tym, by zostać księżmi. Nie mają przed sobą tajemnic, zostają najlepszymi przyjaciółmi.
Po szkole Józio wraca do domu, gdzie jego nowy tatuś godzinami ślęczy nad mikroskopijnymi częściami zegarków. Naprawia je z pasją. Sam zbiera je od lat. Z dumą pokazuje swą kolekcję chłopcu. – Mam coś dla ciebie – mówi i podaje Józiowi mały blaszany zegarek. Chłopak chowa go do kieszonki. Do końca życia będzie ze wzruszeniem pokazywał tę najcenniejszą pamiątkę po swych adopcyjnych rodzicach.
Chłopak jest drobny, chudy. Jego azjatycka twarz wzbudza zainteresowanie. Mówi biegle po polsku, ale wyczuwa się delikatny orientalny akcent. Chyba zaprzyjaźnia się ze swą zagmatwaną historią, bo jest bardzo pogodny, a z jego twarzy rzadko znika uśmiech. Wraz z Antkiem jadą do Krakowa. Oddychają innym powietrzem: zabór austriacki to nie pełne terroru tereny zagrabione przez Rosję. Podobno jego wychowaniem zajmuje się sam Ludwik Solski, wielki przedwojenny aktor. Józek zostaje studentem teologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego dziecięce marzenie spełnia się: 26 czerwca 1924 r. przyjmuje z rąk kardynała Sapiehy święcenia kapłańskie.
Cud trzeci. Ruiny
Wybucha wojna. Gdy w czasie jednego z kazań młodziutki ksiądz wspomina o Polsce, do jego domu wpadają gestapowcy. I choć Japonia, jako państwo Osi jest sprzymierzeńcem Niemiec, ksiądz zostaje aresztowany jako szpieg międzynarodowy. I tak skończyło się szczęśliwie: gestapo nie wpadło na trop kryjówki mieszczącej się za jego piecem. Ocalały radio i broń pozostałe po klęsce wrześniowej. Ksiądz Józef trafia do więzień w Kozienicach, Pionkach i Radomiu. Wychodzi na wolność i ucieka do Warszawy. Dorabia jako zegarmistrz. W czasie Powstania Warszawskiego dom, w którym mieszka, zostaje, doszczętnie zrujnowany. Po kilku dniach spod zgliszcz wychodzi jeden człowiek: Józef Kaing-Ba. Na rękach niesie ranną kobietę. Janina Łepkowska zawdzięcza mu ocalenie. To cud trzeci.
Ze względu na powojenne układy polityczne kapłan zmienia nazwisko na jednoczłonowe Kaingba, a jako kraj urodzenia wpisuje: Chiny. Japonia, państwo kapitalistyczne, może wzbudzić podejrzenia służb bezpieczeństwa. Do końca życia zostanie już Chińczykiem.
Sopockie odkrycie
– Po wojnie kontakt się urwał. Nie mieliśmy o nim żadnej informacji. Tata często wspominał ich kresowe dziecięce zabawy. Czy przeżył? Co teraz robi? – martwił się Antoni Likon. Sopot, początek lat sześćdziesiątych. Znad morza wiatr przynosi drobiny piasku. Maria Likon wchodzi do sopockiego kościoła św. Andrzeja Boboli naprzeciw słynnego Grand Hotelu. Klęcząc w zacienionej nawie, słyszy rozmowę dwóch kobiet. – A wie pani, byłam ostatnio na odpuście w Poznańskiem. Spowiadałam się tam u bardzo ciekawego księdza: Chińczyka. Taki drobniutki, chudziutki. Parafianie wołali na niego: nasz Józio.
Pani Maria wstrzymuje oddech. Czyżby to on? Niesamowity zbieg okoliczności! Pędzi do domu. Józio się znalazł! – Gdy mama wpadła do domu, błyskawicznie ubraliśmy się i popędziliśmy na Mszę świętą, dziękować za ocalenie wuja – wspomina pani Teresa. – Tata pojechał do jego parafii. Gdy wszedł do kościoła, trwała Msza. Ksiądz Józef ujrzał go zza ołtarza i zaczął drżeć. Stojącemu w nawie ojcu też drgały ramiona. Gdy Msza skończyła się, rzucili się sobie w objęcia. Bardzo długo płakali.
Ksiądz Józef był bardzo lubiany. Jego pasją było... zbieranie zegarków. Czasami naprawiał je parafianom. Żył skromnie. Chciał kupić tacie złoty zegarek i długo na niego oszczędzał. Chorował na skręt jelit, ale nikt o tym nie wiedział. Był niezmiernie pogodny. Pamiętam, gdy miał do nas przyjechać. Bałam się tego spotkania z nieznanym wujem. Myślałam nawet, czy nie zwiać na jakiś lekarski dyżur. Jak tu przyjąć w domu tak niezwykłego księdza? Skrępowana, przygotowałam sobie jakąś formułkę, lecz gdy wuj pojawił się w drzwiach, krzyknął: Teresa, ty krowo stara, chodź w moje ramiona! – śmieje się lekarka. – Wszelkie mury padły. Wuj spędził w Sopocie dwa tygodnie. Pamiętam do dziś jego pasjonujące opowieści. Kiedyś zapukałam do jego pokoju, akurat klęczał i odmawiał brewiarza. Siadaj – wskazał mi ręką. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał o Panu Bogu z taką pasją, że gdybym nie była po dyplomie lekarskim, pewnie wstąpiłabym do zakonu – uśmiecha się pani Teresa.
Czerwonoarmiści w Sodomie
– Był gorącym patriotą. Czasami wydawało mi się, że on nie zna uczucia strachu – wspomina Anna Kotowska z Siemianic. W tej półtoratysięcznej parafii niedaleko Kępna ks. Kaingba był aż 18 lat proboszczem. – Proszę sobie wyobrazić: głęboka komuna, lata sześćdziesiąte, a on wychodzi na ambonę i, mówiąc kazanie o szczęściu, kpi: „Ostatnio pewna pani opowiadała mi, że dla niej szczytem szczęścia była wizyta w Moskwie i oglądanie zmumifikowanych szczątków niejakiego pana L”. Przecież za takie słowa można było źle skończyć! Albo innym razem, mówiąc o zniszczeniu Sodomy i Gomory, opowiadał, że po ulicach tych miast chodzili różni chuligani i czerwonoarmiści.
– A jak zareagowaliście na chińskiego proboszcza? – pytam. – Był tu bardzo, bardzo lubiany. Pod plebanią hodował róże, a cała parafia widziała, jak wyprowadzał na spacer swego ukochanego jamnika, Czarusia. Ministranci często trzymali tego psa, by dokładnie przyciąć mu pazurki i spiłować zęby – śmieje się Józef Nawrot, który w 1962 roku z rąk księdza Kaingby przyjął Pierwszą Komunię Świętą. Schorowany kapłan zmarł w Poznaniu 29 września 1988 roku, w 64. roku kapłaństwa. Pochowano go na tamtejszym cmentarzu Junikowskim. – Dlaczego opowiadam o nim z takim sentymentem? – zamyśla się pani Teresa Likon. – Bo chcę dać świadectwo o miłosierdziu Bożym, które nie pozwoliło zginąć małemu skrzywdzonemu dziecku i obdarzyło je łaską długiego, szczęśliwego życia.
Drobniutki ksiądz polsko-chińsko-japoński. Do dziś, gdy wspominają go wierni, na ich usta wybiega uśmiech. Zaraził ich pogodą ducha.
Marcin Jakimowicz