Poprawność polityczna kontratakuje. Absurdy na amerykańskich uczelniach
Nowa fala poprawności politycznej zalewa amerykańskie uniwersytety, prowadząc do absurdalnych sytuacji i przypadków cenzury. Sytuacja jest na tyle poważna, że wykładowcy coraz częściej boją się podejmować kontrowersyjne tematy, byle tylko nie narazić się na gniew studentów.
18.09.2015 | aktual.: 18.09.2015 19:20
Podobnie jak niemal każdy student, Brian Farnan był podenerwowany trwająca sesją - tym bardziej, że był uczniem prestiżowego uniwersytetu McGill w Montrealu. Postanowił więc podzielić się swoją frustracją z kolegami z samorządu studenckiego. Znalazł w internecie animowanego mema przedstawiającego prezydenta Baracka Obamę kopiącego ze złością w drzwi, opatrzył go podpisem "Spadajcie stąd, egzaminy!" i wysłał na listę dyskusyjną dla członków samorządu studenckiego. Klikając "send" nie zdawał sobie jednak sprawy, że właśnie popełnił akt rasizmu i dyskryminacji. Dowiedział się o tym już kilka godzin później, gdy urażony poczuł się jeden z odbiorców wiadomości. Według niego, grafika wysłana przez Briana utwierdziła stereotyp o "agresywnych i brutalnych czarnoskórych mężczyznach", a student dopuścił się tym samym "rasowej mikroagresji". O doznanej krzywdzie poinformował nie tylko autora, ale i władze uczelni, które
wszczęły w tej sprawie trzymiesięczne śledztwo. Farnan miał szczęście: mógł zostać zawieszony w prawach studenta lub wyrzucony z samorządu, a skończyło się tylko na długich, publicznych przeprosinach.
Nieświadomy głębszego sensu swoich czynów był też profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) Val Rust, który sprawdzając esej swojej studentki uznał, że przymiotnik "indigenous" ("rdzenny") według zasad angielskiej pisowni powinien być pisany małą, a nie - jak to zrobiła studentka - wielką literą. Jak się okazało, profesor dopuścił się mikroagresji, bo wprowadzona przez niego poprawka okazała lekceważenie dla jej poglądów i miała "ideologiczny podtekst". Niedługo potem, grupa ponad 25 studentów zorganizowała podczas zajęć strajk okupacyjny. Podczas strajku, studenci wygłosili odczyt potępiający rasizm na uczelni i dzielili się - niektórzy ze łzami w oczach - swoimi świadectwami opisującymi sposoby, w jaki byli dyskryminowani. Przy okazji okazało się, że nie był to pierwszy występek Rusta na tle rasowym. Mikroagresją miało być pozwolenie na dyskusję między studentami, podczas której biały student tłumaczył czarnej studentce, że nie ma prawa czuć się dyskryminowana. Innym razem profesor
"żartobliwie, lecz protekcjonalnie złapał za rękę" studenta - jedynego ciemnoskórego w klasie aby przypomnieć mu o zasadach dialogu. Jak zauważył poszkodowany uczeń, profesor nie ma prawa dotykać swoich studentów, a szczególnie w sytuacji kiedy starszy biały wykładowca dotyka młodszego czarnego ucznia. Takie zachowanie miało według protestujących oczywisty rasowy podtekst.
Podobny brak wrażliwości rasowej okazał też pewien biały student prestiżowego Oberlin College w Ohio, który w e-mailu do swojej latynoskiej koleżanki zamiast amerykańskiej nazwy piłki nożnej - "soccer" użył hiszpańskiego "fútbol". Adresatka wiadomości poczuła się tym głęboko urażona. Uznała to za przejaw "przywłaszczania kultury" przez białych i po czym napisała długi, emocjonalny tekst na swoim blogu, nie omieszkując donieść o przewinieniu kolegi władzom uczelni. Nie wiadomo, czym skończyła się jej interwencja.
Plaga poprawności
Opisane wyżej przypadki nie są wbrew pozorom odizolowanymi incydentami. Podobnych historii jest dużo więcej, a socjologowie i pedagodzy alarmują, że stanowią one bardzo niebezpieczny trend na amerykańskich (i anglosaskich w ogóle) uniwersytetach. Trend zmierzający do cenzurowania uniwersyteckiego dyskursu i nauczania w imię tworzenia na uniwersytetach "bezpiecznych stref" w których studenci nie byliby narażeni na kontakt z poglądami, które ranią ich uczucia.
"Coś dziwnego dzieje się na amerykańskich uczelniach i uniwersytetach. Rodzi się ruch, spontaniczny i prowadzony głównie przez studentów, którego celem jest oczyszczenie kampusów ze słów, idei i tematów które mogłyby wywołać u nich dyskomfort lub urazę" - pisze na łamach czasopisma "the Atlantic" Jonathan Haidt, profesor Uniwersytetu Nowojorskiego i jeden z najbardziej znanych psychologów społecznych w USA. Podobnych głosów - także ze strony nauczycieli akademickich jest więcej. Dużym echem odbił się np. napisany pod pseudonimem tekst profesora z jednego z bardziej liberalnych uniwersytetów w USA, w którym przyznaje on, że jego lewicowi studenci go "przerażają". Jak tłumaczy, coraz częściej pierwszą reakcją studenta, który słyszy coś, co uderza w jego światopogląd lub przeczy jego poglądom, jest nie polemika z nim, ale wniesienie skargi i żądanie cenzury. Autor tekstu mówi o wielu przypadkach, kiedy takie skargi kończyły się zwolnieniem wykładowców z uczelni. Efekt jest taki, że wykładowcy coraz częściej
boją się prowadzić zajęcia na kontrowersyjne tematy i cenzurują swoje zajęcia tak, by przypadkiem nie urazić żadnego z podopiecznych. Słowa anonimowego wykładowcy potwierdzają badania. Według przeprowadzonej wśród tysięcy przedstawicieli akademii sondy, tylko 18 procent wykładowców uważa za bezpieczne posiadanie niepopularnych opinii na ich uczelniach.
Mikroagresje i inne stworzenia
Jednym z symptomów pojawienia się "kultury bycia ofiarą" ("victimhood culture") jest pojawienie się w codziennym dyskursie słów, dotychczas spotykanych tylko na zajęciach niszowych kierunków, takich jak gender i ethnic studies. Najważniejszym terminem są wspomniane wcześniej "mikroagresje", czyli - według jednej z definicji - "drobne, codzienne, lecz ostatecznie bardzo szkodliwe akty ukrytej dyskryminacji przeciwko marginalizowanym grupom". O jakie akty chodzi? Według wytycznych przyjętych przez Uniwersytet Wisconsin, mikroagresjami może być zadanie nawet pozornie nieszkodliwych pytań osobie o innym kolorze skóry jak "skąd jesteś?" lub wygłoszenie tak pozornie tolerancyjnego poglądu jak "jest tylko jedna rasa - rasa ludzka". Według dokumentu, to pierwsze pytanie sugeruje, że jego adresat pochodzi z zagranicy, zaś pogląd o "jednej rasie" jest równoznaczne z "odmówieniem osobie prawa do identyfikacji z własną rasą lub kulturą".
Choć ruch, o którym wspominał prof. Haidt jest oddolny i głównym są studenci, to wiele z opisanych absurdalnych sytuacji nie byłoby możliwe, gdyby studenckie postulaty nie były chętnie podchwytywane przez władze uczelni, nawet tych najlepszych. Dziesiątki uniwersytetów i setki college'ów zdążyło wprowadzić swoje regulaminy i wytyczne dotyczące mikroagresji. Niektóre, jak Uniwersytet Princeton - według rankingu tygodnika US News & World Report za najlepsza uczelnia wyższa w USA - stworzyły nawet specjalne platformy, poprzez które studenci mogą zgłaszać - nawet anonimowo - popełniane przez innych akty mikroagresji. Władze Princeton i innych uczelni, które wprowadziły podobne systemy uspokajają jednak, że nie we wszystkich przypadkach będą wyciągali prawne konsekwencje wobec sprawców.
Innym narzędziem coraz częściej stosowanym przez uniwersytety są wprowadzane do sylabusów zajęć tzw. "trigger warnings", tj. ostrzeżenia mające chronić szczególnie wrażliwych studentów przed kontaktem z treściami, które mogą godzić w lub narazić na przywołanie traumatycznych przeżyć, np. gwałtów czy przemocy. W ten sposób studentka, która nie chce być konfrontowana z tematem przemocy domowej mogłaby zostać zwolniona z omawiania lektur lub tematów zawierających "niebezpieczne" treści. Problem w tym, że zarówno według pedagogów jak i psychologów, takie podejście nie tylko nie pomaga w zdobywaniu przez nich wiedzy, lecz jest szkodliwe także dla ich psychiki. "Jedną z najbardziej podstawowych zasad psychologii jest to, że ludzie z zaburzeniami lękowymi nie powinny unikać rzeczy których się obawiają" - pisze Haidt. - Im więcej rozmawiamy z tymi, z którymi się zgadzamy, tym łatwiej przychodzi nam określanie tych, z którymi się niezgadzamy jako złych, głupich i podłych - dodaje cytowany w artykule Cass Sunstein,
psycholog z Harvardu.
W imię dobrego PR
Skoro nowe zasady politycznej poprawności godzą w akademickiego ducha otwartej debaty, a na dodatek szkodzą samym studentom, dlaczego więc uczelnie godzą się na podejmowanie takich kroków? Jednym z powodów są pieniądze. Z racji niebotycznych kosztów czesnego studenci w anglosaskim systemie szkolnictwa wyższego traktowani są coraz częściej jako klienci, których należy zadowolić, niż studenci, których należy wykształcić. Inna motywacja to względy public relations. Uczelnie nie chcą, by były przedstawiane w mediach jako przymykające oko na rasizm, seksizm i inne rodzaje dyskryminacji. Nie wahają się w tym celu poświęcić nawet najwybitniejszych uczonych. Przekonał się o tym Tim Hunt, laureat nagrody Nobla w dziedzinie biologii, który został zwolniony ze swojej posady w londyńskim King's College uczelnia po opowiedzeniu żartu uznanego za seksistowski. Hunt miał powiedzieć podczas jednej z konferencji, że "problem z kobietami w laboratorium jest taki, że łatwo się w nich zakochać". Nie pomogło tłumaczenie, że
właśnie w ten sposób poznał swoją żonę - naukowca i feministkę, ani fakt, że chwilę później chwalił kobiety za ich wkład w naukę. Londyńska uczelnia zwolniła noblistę nawet przed wysłuchaniem jego wyjaśnień.
Coraz więcej ludzi zaczyna jednak dostrzegać to, jakie efekty dla szkolnictwa nadmiernie gorliwe trzymanie się zasad politycznej poprawności na uczelniach wyższych. W sprawie wypowiedział się nawet prezydent USA Barack Obama, który przyznał rację krytykom nowego trendu i zaapelował do studentów o większą otwartość wobec odmiennych poglądów.
- Nie zgadzam się, że kiedy stajecie się studentami, musicie być rozpieszczani i chronieni przed innymi poglądami. Jeśli nie zgadzacie się z kimś, kto do was mówi, to powinniście z nim polemizować - mówił Obama, zwracając się do uczniów uniwersytetu w Des Moins w stanie Iowa - Ale nie powinniście ich uciszać, bo jesteście zbyt wrażliwi żeby wysłuchać tego co mają do powiedzenia. W ten sposób niczego się nie nauczycie - dodał prezydent.