PolskaPolskie tajne służby werbowały dziennikarzy

Polskie tajne służby werbowały dziennikarzy

Po 1989 r. służby specjalne werbowały na swoich tajnych współpracowników dziennikarzy. Część z nich do dziś pracuje w mediach. – Tak, werbowaliśmy dziennikarzy, ale to nie jest niczym złym. Służby na całym świecie z tego korzystają: jeżeli dziennikarz jeździ po świecie, ma dobre kontakty i jest doskonale zalegendowany, to dlaczego z niego nie korzystać? Przecież ci ludzie działają w interesie swojego państwa – mówi „Gazecie Polskiej” gen. Henryk Jasik, funkcjonariusz wywiadu MSW PRL, a później szef wywiadu Urzędu Ochrony Państwa.

12.07.2011 | aktual.: 12.07.2011 13:24

Sprawa werbowania dziennikarzy przez polskie służby specjalne po 1989 r. wróciła w związku z materiałami znajdującymi się w Agencji Wywiadu dotyczącymi zaginionego dziennikarza Jarosława Ziętary. Okazało się, że był on na początku lat 90. werbowany przez Zarząd Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, ale nie zgodził się na współpracę.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo, ale nie mogę wykluczyć, że taka sytuacja miała miejsce. W tym czasie interesowaliśmy się trzema poznańskimi biznesmenami – mówi „Gazecie Polskiej” Gromosław Czempiński, były funkcjonariusz wywiadu MSW PRL, a po 1989 r. kolejno zastępca szefa wywiadu, szef wywiadu i szef UOP.

Służby w grze

Jarosław Ziętara pisał o aferach gospodarczych głównie z terenu Poznania. Ujawniał nieprawidłowości i zajmował się wątpliwymi prywatyzacjami, m.in. w Wielkopolsce. – Na tamtym terenie mieliśmy trzech biznesmenów, którzy pozostawali w kręgu naszych zainteresowań. Nie wykluczam, że jeden z moich ludzi chciał zwerbować dziennikarza – mówi nam gen. Czempiński, który na początku lat 90. był zastępcą szefa wywiadu ds. operacyjnych.

Pytamy, dlaczego Jarosławem Ziętarą zajął się wywiad, skoro dziennikarz zajmował się sprawami krajowymi, które pozostawały w gestii kontrwywiadu. – Nie ma w tym nic dziwnego, kontrwywiad był wówczas bardzo słaby, a wywiad najlepszy. Mieliśmy sytuację, że koledzy z kontrwywiadu w Poznaniu bali się podjąć pewne działania i dopiero ja z gen. Sławomirem Petelickim rozwiązaliśmy ten problem – dodaje Gromosław Czempiński.

Henryk Jasik, który do kwietnia 1992 r. był szefem wywiadu UOP, w rozmowie z „Gazetą Polską” przyznaje, że Urząd werbował dziennikarzy, ale sprawy Jarosława Ziętary nie pamięta.

– Werbowanie dziennikarzy nie jest niczym złym. Służby na całym świecie z tego korzystają: jeżeli dziennikarz jeździ po świecie, ma dobre kontakty i jest doskonale zalegendowany, to dlaczego z niego nie korzystać? Przecież ci ludzie działają w interesie swojego państwa – uważa gen. Jasik. – Owszem, werbowaliśmy dziennikarzy, ale sprawy Jarosława Ziętary w ogóle nie pamiętam. Nie było oczywiście masowego werbunku we wszystkich redakcjach, ale mieliśmy współpracowników wśród dziennikarzy – dodaje.

Zapytaliśmy naszych rozmówców, czy za każdym razem podpisywali zgodę na przeprowadzenie rozmowy werbunkowej z kandydatem na tajnego współpracownika wywiadu.

– Taka procedura była przyjęta tylko w przypadku werbunku cudzoziemców. W kraju moi ludzie mieli w zasadzie wolną rękę – mówi Gromosław Czempiński.

Z kolei Henryk Jasik przyznaje, że w wyjątkowych przypadkach zgodę na werbunek danej osoby podpisywał szef UOP. – Chodziło przede wszystkim o osoby mające dla nas strategiczne znaczenie – mówi Jasik.

Z informacji „Gazety Polskiej” wynika, że Jarosława Ziętarę planowano wykorzystać do rozpracowania kilku poznańskich biznesmenów, którzy mieli kontakty na terenie Austrii i Niemiec i którzy znaleźli się na liście najbogatszych biznesmenów tygodnika „Wprost”, m.in. Aleksandra Gawronika i Jana Kulczyka.

Pod lupą wywiadu

Z zachowanych w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentów wynika, że zarówno Aleksander Gawronik, jak i Jan Kulczyk byli w zainteresowaniu służb specjalnych PRL.

Co ciekawe, w końcu lat 80. sprawę dotyczącą Jana Kulczyka nadzorował Henryk Jasik, a później w firmie Kulczyka zatrudnienie znalazł Gromosław Czempiński.

Według archiwów, Aleksander Gawronik został zarejestrowany przez wywiad PRL (Departament I) jako tajny współpracownik o ps. „Witek”. Był cenny dla wywiadu PRL ze względu na interesy, które prowadził na terenie Niemiec Zachodnich.

Z kolei ojciec Jana Kulczyka, Henryk, został pozyskany do współpracy przez jednostkę terenową Służby Bezpieczeństwa, a następnie „przekazany na kontakt Departamentu I MSW”.

W archiwach IPN znajdują się dokumenty wywiadu Urzędu Ochrony Państwa dotyczące Jana Kulczyka. Świadczą one o tym, że Jan Kulczyk i jego siostra Maria pozostawali w zainteresowaniu służb specjalnych także po 1989 r.

„Cała rodzina posiada tylko obywatelstwo polskie i posługuje się paszportami konsularnymi. Są czynnymi działaczami organizacji polonijnych na terenie RFN. Wspierają finansowo wiele organizacji użyteczności publicznej w Polsce. Do grona osób zaprzyjaźnionych z rodziną Kulczyków należał wicepremier i minister rolnictwa Olesiak [w rządzie Mieczysława Rakowskiego – przyp. red.]. Materiałów kompromitujących nie posiadamy” – pisał do przełożonych w lutym 1991 r. zastępca naczelnika wydziału wywiadu UOP por. Mariusz Olczyk.

W tym czasie Jan Kulczyk był już potentatem na rynku samochodów osobowych, a w połowie 1991 r. współtworzył Polską Radę Biznesu, w której stanął na czele komisji prywatyzacyjnej.

Biznesmeni skupieni w Polskiej Radzie Biznesu byli w zainteresowaniu zawodowym Jarosława Ziętary i wiele wskazuje na to, że właśnie to był główny powód próby zwerbowania dziennikarza przez wywiad.

– Dziennikarze zwerbowani przez służby specjalne przekazują służbom informacje ze środowisk, z którymi mają zawodowo do czynienia, i z tego właśnie powodu są niezwykle cennymi współpracownikami. Dlatego służby zwróciły uwagę na Jarosława Ziętarę – mówi nam były oficer UOP.

Nie dotarł do redakcji

W dniu zaginięcia Jarosław Ziętara miał 24 lata. Pochodził wprawdzie z Bydgoszczy, ale swoją przyszłość związał z Poznaniem. W stolicy Wielkopolski ukończył Uniwersytet im. Adama Mickiewicza. Jeszcze w trakcie studiów zaczął pracować jako dziennikarz. Współpracował z różnymi redakcjami. W 1992 r. otrzymał etat w „Gazecie Poznańskiej”.

Dramat Jarosława Ziętary bulwersuje od lat. Na stronie internetowej jarek.sledczy.pl przyjaciele zaginionego dziennikarza przedstawili „Kronikę niewyjaśnionej zbrodni”. Wyliczyli, że od uprowadzenia Ziętary minęło niemal 6900 dni. Po tak długim czasie nadal jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi na liczne wątpliwości.

Analizując kalendarium przygotowane przez powstały w styczniu 2010 r. Komitet Społeczny „Wyjaśnić śmierć Jarosława Ziętary”, można być pewnym tylko jednego. Dziennikarz „Gazety Poznańskiej” wyszedł z domu rankiem 1 września 1992 r. Z mieszkania przy ul. Kolejowej do redakcji miał zaledwie kilkanaście minut drogi. Na miejsce jednak nigdy nie dotarł.

Do dziś nikt nie potrafi powiedzieć, co się z nim stało. Wprawdzie już dawno formalnie został uznany za zmarłego, ale nie ma żadnego potwierdzenia w sądowych bądź prokuratorskich aktach, w jaki sposób, a tym bardziej przez kogo został uprowadzony i najprawdopodobniej zamordowany. Najprawdopodobniej, bo żaden proces dotyczący tej zbrodni nigdy nawet się nie rozpoczął.

Przez niemal dwie dekady próbowano dowiedzieć się nie tylko „jak” i „przez kogo” Ziętara został pozbawiony wolności, ale również, a może nawet przede wszystkim, „dlaczego”. Spekulacji było wiele. Za najbardziej prawdopodobną uważa się, że Ziętara, zajmujący się tematyką polityczną oraz aferami gospodarczymi, zdobył informacje dla kogoś tak niebezpieczne, że zlikwidował dziennikarza.

„Niedługo przed uprowadzeniem opisał przekręty w bazach państwowych przedsiębiorstw transportowych. Sprawa przyniosła mu rozgłos” – czytamy na stronie jarek.sledczy.pl.

(...)

Grzegorz Broński i Dorota Kania, "Gazeta Polska"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)