Polski apartheid
"Tu się kończy prawo" - taki napis widnieje na murach wielu bloków w łódzkich dzielnicach Bałuty i Widzew. To stąd pochodzi większość uczestników niedawnych starć ze studentami i policją na tzw. Lumumbowie. Nazywają siebie białymi Murzynami, a swoją dzielnicę polskim Soweto (swego czasu najbardziej znane getto czarnych w Republice Południowej Afryki). Ożywiają się, gdy skopią lub "popieszczą" utłuczoną butelką "paździerza", czyli osobę wyglądającą zbyt porządnie (na przykład noszącą markowe ciuchy). Przeważnie mieszkają w blokach z wielkiej płyty, wielu pracuje na czarno.
17.05.2004 | aktual.: 17.05.2004 07:13
Na przykład handlują pirackimi płytami kompaktowymi, przemycanymi częściami komputerowymi lub kradzionymi akcesoriami samochodowymi. Wielu ma "randki z marianną", czyli pali skręty. Niektórzy wciąż szprycują się kompotem, czyli polską heroiną. Prawie wszyscy piją piwo. Mówią, że to o nich śpiewa Kazik Staszewski. Są wściekli, bo jedyną perspektywą jest widok tej samej klatki schodowej przez najbliższe kilkadziesiąt lat, nawet gdy będą już mieli własne rodziny i dzieci.
Strzeż się tych miejsc!
- Zapierdoliłem psu w ryj betonem, a potem wykurwiłem z glana chujowi - przechwala się po starciu z policją mieszkaniec łódzkich Bałut. Słownik jego i kolegów składa się właściwie z czterech słów: kurwa, chuj, pierdolić, jebać. Przy ich użyciu potrafią bez problemu opisać swój świat i przeżycia. Po pewnych modyfikacjach poczynionych na przedrostkach pojemność znaczeniowa tych słów może zdumiewać. Do tego dochodzi kilka gestów, ze słynnym "fakju", oraz takie środki wyrazu, jak pierdnięcia i beknięcia oraz rozmaite dźwięki nieartykułowane.
Podczas pobytu w Łodzi ma się wrażenie, że miasto jest okupowane przez dresiarzy. Prościej byłoby wymienić dzielnice, w których ich nie widać. Wystarczy skręcić z Piotrkowskiej, by natknąć się na dresiarzy wystających po bramach, choćby na ulicy Wólczańskiej. Pytanie o pracę ich obraża. - Nie ma, kurwa, roboty i już - mówi podchmielony dwudziestolatek. Po krótkiej indagacji przyznaje, że urząd pracy zna tylko z kasy, gdzie odbiera zasiłek. Ofert programowo nie czyta. - Mam się schylać po 600 złotych od jakiegoś pierdolonego kapitalisty i zapierdalać jak głupi po osiem godzin? - pyta retorycznie.
Na Teofilowie, gdzie "ŁKS rządzi", dresiarze stoją w każdej bramie. Kuba przepracował w swoim życiu legalnie zaledwie miesiąc. Po samochodowej zawodówce, gdzie uczył się naprawiać małe fiaty i polonezy, pracy nie mógł znaleźć. Zatrudnił się jako ochroniarz w supermarkecie. Po miesiącu przestało mu się opłacać stanie za 4 złote na godzinę. Niechętnie jednak przyznaje, że to firma się z nim rozstała. Powód - podejrzenia o to, że przymyka oczy, gdy kumple z jego osiedla kradną.
W dzielnicy Widzew rządzą kibole. "Zakamarków, końca tras brudnych ulic, gdzie jest mrok, strzeż się" - ten fragment piosenki Klausa Mittfocha "Strzeż się tych miejsc!" choć mówi o wrocławskim trójkącie bermudzkim, pasuje również do Widzewa. - Panie, tutaj nawet w dzień strach, a po zmroku nikt zdrowy na umyśle na ulicę nie wyjdzie - mówi spotkana staruszka. Tutejszy pejzaż to śmieci, napisy i malunki sprayem. I wszechobecny smród uryny.
Bałuty złą sławą cieszą się właściwie od zawsze. Stan świadomości tutejszego mieszkańca świetnie oddają słowa cytowane w blogu (dzienniku internetowym) jednego z ziomali (tutejszego): "Fakt w mózgu luka. Ja wolę się nastukać". Na ławkach przesiadują grupy nastolatków pijących piwo. Żaden z nich nie ma 18 lat. - W małych sklepach boją się pytać o dowód. Każdy chce żyć - tłumaczą. Opowiadają o tym, jak im źle, ale to nie ich wina. - Ojca nie ma, matka pije. Kiedy przynoszę jej browca [piwo], jest szczęśliwa, że może się napić i nie patrzy, że ja piję. Szkołę pierdolę - opowiada 17-letni Jarek.
Polskie getta
Warszawskie osiedla Górce (na Bemowie) i Targówek, łódzkie Bałuty i Widzew, poznańska Wilda, krakowska Nowa Huta, wrocławski "trójkąt bermudzki" (ulice Traugutta, Pułaskiego i Kościuszki), gdańskie Przymorze i Żabianka, lubelskie Tatary, sosnowieckie Zagórze czy elbląskie osiedle Nad Jarem - to getta odrzuconych. Rządzą się własnymi prawami - niczym nowojorski Harlem.
Według danych Banku Światowego, w ubiegłym roku grupa odrzuconych stanowiła aż 16-18% naszego społeczeństwa. Polska jest obecnie na takim etapie, na jakim kraje Zachodu były w latach 70.: wtedy w Wielkiej Brytanii, Danii czy Francji funkcjonowały całe dzielnice odrzuconych. Prowadzili oni regularne bitwy z policją, często na stadionach. Z problemem tym poradzono sobie dopiero w latach 90. Socjologowie zastanawiają się, gdzie znajduje się punkt krytyczny, którego przekroczenie oznacza rewoltę odrzuconych w Polsce. Czy łódzkie starcia z policją i studentami to tylko epizod, czy początek destrukcyjnej fali?
W wielu dużych polskich miastach mamy do czynienia ze swoistym apartheidem. Socjologowie uważają, że co drugi mężczyzna w wieku 18-25 lat, pochodzący z tych dzielnic, nie będzie w stanie włączyć się w życie tradycyjnego społeczeństwa, prowadząc wegetację w jednym z wielkich blokowisk, porównywanych do czarnych gett w amerykańskich miastach. Z wykształconymi, bogatszymi, pochodzącymi z innych dzielnic rówieśnikami stykają się właściwie tylko podczas bójek czy napadów. W tych środowiskach nie istnieje praktycznie wymiana, czyli mieszanie się z przedstawicielami innych grup.
Apartheid jest widoczny w miejscach rozrywki. Młodzi odrzuceni nie przejdą przez tzw. bramki w większości dyskotek. Nie wpuszcza się ich do takich miejsc, jak łódzkie dyskoteki Barbados, Piekarnia czy Labo czy krakowskie Prozak i Cień. W warszawskim klubie Park młodzi odrzuceni, zaliczani hurtem do kategorii "dresiarze", mogą się bawić tylko przez dwa dni w tygodniu, ale wtedy nie przychodzą tam stali goście, czyli głównie studenci. Ci ostatni nie chodzą z kolei do dyskotek dresiarzy, czyli Areny, Koloseum czy Enklawy.
Beznadziejni proletariusze
Po upadku PRL-owskich fabryk wielkie blokowiska zamieniły się w slumsy, enklawy nędzy, agresji i beznadziei. Ich mieszkańcy - przez lata nauczeni bierności - pozostają bezradni i ta bezradność przenosi się na ich dzieci. Dotknął ich syndrom "beznadziejnego proletariusza" - jak to określał socjolog Florian Znaniecki. To jednak nie wolny rynek jest winien wykluczeniu odrzuconych, winien tego, że w Polsce funkcjonuje swoisty apartheid. "Beznadziejnymi proletariuszami", wręcz niewolnikami (jakimi w przeszłości byli chłopi pańszczyźniani), uczyniła rodziców młodych odrzuconych PRL, choć także w II RP ta grupa liczyła kilka milionów osób.
- Są w Polsce podwórka, a wręcz całe ulice, z których wszędzie jest daleko: do dobrej pracy, edukacji, do osobistego rozwoju - mówi Piotr Ławacz, psycholog społeczny. Świat, w którym rosną i żyją odrzuceni, opisuje na własnej internetowej stronie Mirka Zybura, mieszkanka kaliskiego Manhattanu, czyli osiedli Dobrzec i Widok: "Beton zabija umysły. Ludzie zamknięci w takim osiedlu zaczynają wariować. Młodych ogarnia nuda, dorosłych zjada telewizor".
Psycholog prof. Marek Kosewski, który badał środowiska tzw. blokersów, twierdzi, że wyznają te same wartości co przeciętni ludzie. Tyle że dla nich na przykład uczciwość to uczciwość wyłącznie wobec swoich. Wbrew pozorom wielkomiejscy odrzuceni są dość konserwatywni, bezwzględnie trzymają się kilku fundamentalnych zasad: "Bądź solidarny!", "Jeśli z kumplem wychodzisz na miasto, wróć z nim - nawet jeśli będzie miał nóż w plecach", "Nie kapuj!", "Nie obrabiaj mieszkań na własnym osiedlu!", "Nie podrywaj dziewczyny kolegi!". Za żonę chcą mieć kobietę "nie używaną", czyli dziewicę, po ślubie posłuszną mężowi, oddaną matkę jego dzieci.
Cezary Gmyz
Współpraca: Karolina Kasperkiewicz