Polska to nie jest kraj dla starych ludzi
Zamieszczony w "Gazecie Wyborczej" wywiad Doroty Wodeckiej z profesorem Wiesławem Łukaszewskim psychologiem w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie spotkał się z nieprzychylnym odbiorem seniorów, zwłaszcza skupionych w uniwersytetach trzeciego wieku. Dołączam do nich swój głos - pisze Zdzisław Stankiewicz, Internauta wp.pl
05.02.2009 | aktual.: 05.02.2009 16:36
Tekst ten, jak na profesora psychologii zajmującego tak wysoką pozycję w hierarchii nauki polskiej, uderza i zadziwia brakiem taktu. Zapewne nie zasługiwałby z tego powodu na jakąkolwiek reakcję, ale oprócz tego, że jest nietaktowny ma fałszywą wymowę. Szczególnie osobliwie to wygląda w profesorskiej ocenie roli społecznej uniwersytetów trzeciego wieku. Wywiad opublikowano 17 listopada 2008 roku. Zaprotestowały i nadal to czynią uniwersytety trzeciego wieku, bo o tej instytucji profesor wypowiada się niepochlebnie. Uważam, że mam pełne prawo zająć krytyczną postawę wobec zaprezentowanych przez profesora poglądów.
Mam osiemdziesiąt lat, dwanaście lat więcej od profesora. Nie ma tygodnia, abym czegoś do druku nie napisał, w ciągu minionych dwunastu lat założyłem Uniwersytet Trzeciego Wieku i wykładam w wielu instytucjach tego typu. Coraz mniej chętnie jednak wyjeżdżam w dalekie (więcej niż 100 km) podróże. Fizjologia robi swoje. Jeszcze niedawno o szóstej rano uprawiałem codzienną przebieżkę wokół domu - 620 metrów w dwie i pół minuty. Również niedawno brałem udział w terenowych rajdach pieszych, gdzie do przejścia mieliśmy nawet do 25 kilometrów.
Oto zapamiętane wydarzenie, a miałem wtedy 76 lat. Był ze mną Maratończyk ze Słupska, a z rowerem ciągał się po bezdrożach maturzysta z Miastka. W lesie zgubiliśmy (nie my jedni) drogę. Maratończyk zaproponował, że pobiega w koło i odnajdzie drogę. Po pół godzinie maturzysta pojechał szukać maratończyka. Wziąłem na plecy torbę maratończyka i poszedłem na metę. Upał był straszny, wiał wiatr, więc i susza dokuczała. Napiłem się wody z jeziora. Kiedy na mecie usiadłem na kamieniu, przybiegł Maratończyk. - Wiesz, co ja przeżyłem? Upał jak cholera, wiatr, niesamowita susza i pot, pić się chce, z jeziora wodę piłem. A jak sobie pomyślałem, że ty w torbie masz piwo…
Miałem cztery lata więcej niż pan profesor dzisiaj, kiedy uzyskałem stopień doktora, a razem z pracą nad rozprawą pracowałem nad utworzeniem Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Kiedy w todze doktorskiej siedziałem w auli uniwersyteckiej, a doktorat honoris causa odbierał w tej samej uroczystości sam Prymas Glemp, czułem się najbardziej wywyższony ze wszystkich obecnych. To było dzieło życia. Jeszcze większą satysfakcję mam, gdy Uniwersytet Trzeciego Wieku przetrwał pięć lat - choć już beze mnie. Ale to moje dzieło. Właśnie kończę, przypominam mając lat osiemdziesiąt, stu stronicową pracę zatytułowaną „Seniorska radość tworzenia”, a jej materią jest także moje seniorskie życie. Często opowiadam o nauczycielce języka polskiego, która po ciężkim zdarzeniu i trzyletniej nauce mówienia u logopedy napisała rozprawę doktorską. Sam kilkorgu seniorów pomagałem w napisaniu pracy magisterskiej. Ja ich wszystkich rozumiem, bo każdy z nas jest przekonany, że tworzy dzieło na miarę epoki. Ocena wzorca, czyli samej epoki, to już
inna sprawa.
Dziennikarka porusza w wywiadzie kilka spraw, w części przyznaje profesorowi rację, w części, jak uważam, wymądrza się. Wygląda bowiem na to, że to oni, profesorowie i docenci wymyślili nam starym zajęcie, żeby nam głupie myśli do głowy nie przychodziły. Jest zupełnie odwrotnie. To my sami sobie tę zabawkę tworzymy przy waszej profesorskiej niechęci. Dziesięć lat zabiegałem o utworzenie Uniwersytetu Trzeciego Wieku, posługując się ideą kształcenia ustawicznego. UTW powstał jako prywatna zapobiegliwość poza oficjalnymi strukturami oświatowymi, poza samorządem miejskim. Kilka lat temu zaproponowałem dwu uczelniom utworzenie studium na prawach zakładu dla seniorów na poziomie licencjackim. Nawet kurtuazyjnej odpowiedzi nie otrzymałem. Od profesorów.
Największym kłopotem zarządów Uniwersytetów Trzeciego Wieku jest znalezienie wykładowców do prowadzenia zajęć. W bieżącym roku akademickim prowadzę wykład z dziedziny nikomu niepotrzebnej, a wielce interesującej. To antyk. Wykład ma tytuł "Baśniowy świat antyku", a ja studentom seniorom opowiadam o świecie sprzed kilku tysięcy lat. Przychodzą co tydzień, słuchają o rzeczach i sprawach niepotrzebnych. Bo komu przyszłoby do głowy wojować dziesięć lat, gdyby premier porwał znaną z urody panią kanclerz?! Nie znalazłem opiekuna naukowego w mieście, gdzie uczelnia jest prawie na każdym rogu ulicy.
Przyznam rację, że uniwersytety trzeciego wieku to nie uniwersytety. Od siebie dodaję, że to nawet nie uczelnie, ani nie szkoły. Ale profesorskie mądrzenie się polega na dyskredytowaniu ich roli dla dziesiątków tysięcy ludzi, którzy przychodzą na spotkania z nami, uczonymi, artystami, publicystami, mają satysfakcję, ba czują radość, że mogli obcować z człowiekiem, którego widzieli tylko na ekranie telewizora, albo którego nazwisko znają tylko z okładki książki. A ja, intelektualista, czyż nie mam satysfakcji, gdy po raz pierwszy w życiu widzę dwanaście osób, które czytały moją książkę? Ilu jest autorów, nawet stutysięcznych nakładów, którzy mogą o sobie powiedzieć, iż widzieli choć jedną osobę, która kupiła ich książkę. A do tego jeszcze jaką mam satysfakcję, gdy powie mi: "napisał pan to i to, a ja wiem jeszcze coś". Nie o to chodzi, że książkę moją skrytykował, ale czytelnik zawsze anonimowy powiedział mi osobiście.
Od lat mam kontakt przyjacielski z opiekunem poetów nieprofesjonalnych i z nimi samymi. Nie potrafię opisać, bo nie ma takich słów, ich radości, gdy po raz pierwszy w sześćdziesiątym roku życia albo i później widzą w druku swój wiersz. W prowadzonych przeze mnie zajęciach z seniorami (przekształconych właśnie w UTW) referat wygłosił 90-latek. Trzeba było być uczestnikiem tego spotkania, aby widzieć jego radość i aprobatę oraz aplauz uczestników, od niego przecież młodszych, moich rówieśników. Prosił mnie, abym go kopnął w kostkę, gdy coś będzie nie tak. Kostek poobijanych nie miał. Czy muszę dodawać, ile satysfakcji ja doznałem? Rację ma profesor, gdy mówi, że w dyskotece czy pubie niechętnie na niego patrzą. To po co się tam pcha? Broniąc doktorskiej tezy w siedemdziesiątym drugim roku życia wiedziałem, że na uczelni nie ma dla mnie miejsca. To nie dyskryminacja, to normalna kolej rzeczy. Kiedy mnie zapytano o habilitację, zapytałem: po co? I wcale nie brałem pod uwagę możliwości spotkania się z
dyskryminacją. Po co się tam pchać? Profesor od psychologii społecznej powinien co nieco skorzystać z wiedzy o teorii ról i wiedzieć, co komu przystoi. Przynajmniej raz na dwa tygodnie czuję satysfakcję z tego, co robię jako senior. Brałem udział w dyskusji o urodzie właśnie pod hasłem "Z tyłu liceum". Kiedy moim dyskutantom, ludziom młodym powiedziałem, że uroda starych ludzi jest też urodą tyle że inną, nie dla nich, że dla nich uroda kobiet jest inna, bo inne są to kobiety, uznali moje racje. Kiedy w autobusie zwracam uwagę, że obok siedzącego studenta stoi starszy pan, nie znajduje sprzeciwu, bo wiem jak to zrobić.
Rację ma profesor, gdy mówi o zmienionej roli społecznej ludzi starych. Ale nie ma racji, gdy nie widzi zmian pokoleniowych. Pokolenie moich rodziców było kohortą analfabetów. W roku 1939 w całej Polsce było 270 doktorów. Moje pokolenie to inteligenci wychowankowie zasadniczych szkół zawodowych i oni właśnie słuchają rzeczy niepotrzebnych, wyszywają makatki i lepią glinę. Ale jednej takiej pomagałem w pisaniu pracy magisterskiej w Akademii Sztuk Pięknych. Jako senior zdobyłem dorobek kwalifikujący mnie do stopnia profesora. Drwić z mojego zaangażowania w te makatki i berety?
Zdarzyło mi się rozmawiać z 95-letnim panem, który wrócił ze spotkania z dawną sympatią niezadowolony. Nie przyszła? - Przyszła, ale przy stoliku siedziała taka stara baba, że wstydziłem się podejść- przyznał się.
Nie taki stary dziad, zamiast tkwić w swoich frustracjach i poszukać miejsca wśród nas, woli nas obrażać.
Zdzisław Stankiewicz