Polska nie jest zainteresowana polityką wschodnią [OPINIA]
Teoretycznie PiS powinno realizować testament Lecha Kaczyńskiego, który mówił wprost, że z "Rosją trzeba ostro". Tymczasem nasza polityka wschodnia praktycznie nie istnieje. Wobec konfliktu na Ukrainie zachowujemy więcej bierności niż Litwa. Nikt nie traktuje nas jako poważnego gracza, jeśli chodzi o Wschód.
Na Ukrainie wrze. Rosja wyraźnie napina muskuły, wysyła wojsko na granice z zachodnim sąsiadem i nie całkiem wiadomo, jakie ma dalsze plany. Zdaje się, że na ziszczenie marzeń o stworzeniu lądowego korytarza, który połączyłby Krym z resztą państwa, jest za słaba. Zaplanowane na wrzesień wybory sprawiają jednak, że na Kremlu mógłby się przydać duży sukces propagandowy. Takim byłoby przeprowadzenie operacji wojskowej, która doprowadziłaby do przywrócenia dopływu słodkiej wody na odcięty półwysep. Obecnie dostępu do niej strzegą Ukraińcy, którzy sprawują kontrolę nad regulującą bieg wody tamą na Kanale Północnokrymskim.
Dziś Ukraina jest znacznie lepiej przygotowana na agresję niż przed kilkoma laty, ale wciąż musi szukać sojuszników na Zachodzie. Ci zaś bywają kapryśni. W Paryżu i Berlinie nie znajdzie się nikt, kto chciałby umierać za Mariupol. Mimo że rosyjski imperializm podważa siłę całej Unii Europejskiej, zarówno Niemcy, jak i Francuzi wyżej cenią swoje interesy energetyczne.
MSZ powinien grać pierwsze skrzypce
Teoretycznie w takiej sytuacji nasz MSZ powinien grać pierwsze skrzypce. Głośno mówić o tym, co dzieje się na Ukrainie, upominać Unię o nakładanie na Rosję sankcji gospodarczych i być łącznikiem pomiędzy NATO a rządem w Kijowie. Aktywna postawa na froncie wschodnim byłaby dla Polski dobra zarówno geostrategicznie, jak i biznesowo. Z jednej strony pozwalałaby realizować wskrzeszony przez PiS projekt "Trójmorza”, z drugiej strony Polska mogłaby podkreślać, że sama musi mieć też ze "zwrotu na Wschód” jakieś korzyści. Choćby w postaci dopuszczenia Polaków do obrotu ziemią za naszą wschodnią granicą.
Napięcie na linii Rosja-Ukraina. Mieszkańcy przy granicy są przerażeni
Niestety, nic z tego nie będzie. Od lat jedynie markujemy uprawianie polityki wschodniej. W zeszłym tygodniu Kijów odwiedził minister Zbigniew Rau. Zapewnił, że "Ukraina jest niezbywalną częścią Europy”, co jednak w polskiej polityce zagranicznej jest dogmatem niezmiennym, niezależnie od tego, kto aktualnie jest przy władzy. W tym czasie Litwini poszli krok dalej. Tamtejszy szef MSZ Gabrielius Landsbergis wprost zaznaczył, że będzie zabiegać o włączenie Ukrainy do NATO.
Taki akces raczej nie będzie możliwy. Tak jak przed laty, po sukcesie pomarańczowej rewolucji, przeciwko rozszerzeniu Paktu Północnoatlantyckiego znów opowiedzieliby się Niemcy i Holendrzy, którzy jak zwykle woleliby nie drażnić rosyjskiego niedźwiedzia. Mało prawdopodobne zdaje się także włączenie Ukrainy do Unii Europejskiej.
Europa ma zbyt wiele problemów wewnętrznych
Chociaż mowa o jedynym na kontynencie kraju, który poniósł realną daninę krwi, aby stać się częścią zjednoczonej Europy, to trudno sobie wyobrazić akces Ukrainy w najbliższym czasie. Europa ma zbyt wiele problemów wewnętrznych, by myśleć teraz o poszerzaniu swoich granic.
Litwini doskonale o tym wiedzą. Pokazują jednak, jakie są priorytety ich polityki zagranicznej. Wilno świadomie korzysta na słabości Polski i kreuje się na czempiona praworządności w naszej części Europy. Tamtejsza administracja szybko zareagowała na kryzys wywołany zeszłorocznymi wyborami na Białorusi, a Swietłana Cichanouska właśnie nad Niemnem, a nie nad Wisłą szukała schronienia przed reżimem Łukaszenki. Litwini lepiej zachowali się także po otruciu Aleksieja Nawalnego i doprowadzili do spotkania ministrów spraw zagranicznych UE ze sztabowcami rosyjskiego polityka.
W porównaniu z litewską, naszą dyplomację cechuje wstrzemięźliwość. Zresztą do samego ministra Raua nie mam o to pretensji. Przejął schedę po swoich poprzednikach, którzy sukcesami w relacjach z Ukrainą nie mogli się pochwalić od dawna.
Przykłady? Polska nie odegrała żadnej roli w osiągnięciu kruchego porozumienia kończącego pierwszą fazę wojny w Donbasie. Latem 2015 roku Krzysztof Szczerski mówił wprost, że nie interesuje go rozszerzenie "formatu normandzkiego” o Polskę, a zwołanie osobnej konferencji pokojowej, która ostatecznie rozstrzygnie konflikt. Do niczego takiego nie doszło.
Polacy znają się na wschodniej duszy?
Nie wykorzystaliśmy też słabości prezydenta Poroszenki do otaczania się zagranicznymi ekspertami. Głównie dlatego, że PiS nie miał wśród swoich kadr nikogo, kim Ukraińcy byliby zainteresowani. Skończyło się na stanowisku dla Sławomira Nowaka i korupcyjnym skandalu.
Nie udało się też uniknąć serii nieporozumień związanych z polityką historyczną obu państw. Gdy w Hruszowicach Polacy demontowali pomnik UPA, Ukraińcy wstrzymywali ekshumacje ciał na Wołyniu. Z ust polityków PiS padały wówczas słowa o Ukraińcach, którzy "powinni się podporządkować normom etycznym obowiązującym w naszym kręgu cywilizacyjnym”. Takie wypowiedzi są jawnie sprzeczne z testamentem Lecha Kaczyńskiego. Tragicznie zmarły prezydent miał dość klasy i politycznego wyczucia, żeby wraz z ówczesnym prezydentem Ukrainy Wiktorem Juszczenką złożyć kwiaty w Pawłokomie, gdzie Polacy wymordowali ukraińskich cywilów.
Zresztą już na wstępie PiS poniekąd wykluczył Ukrainę z grona państw, z którymi chciałby stawiać na bliższą współpracę tworząc pojęcie "Trójmorza”, w którym nasz wschodni sąsiad się nie mieści. Tym samym niby wrócono do koncepcji Józefa Piłsudskiego, który chciał utworzyć silny blok państw między Rosją a Niemcami, ale w stopniu niepełnym. Trójmorze Dudy zamiast na wschód, skierowane jest na południe. Próbuje łączyć państwa, które mają zupełnie sprzeczne interesy. Najlepszy przykład to proamerykańska Polska i prorosyjskie Węgry. Miłość polityków PiS do Madziarów jest niemal tak ślepa, jak ich uprzedzenia wobec Ukraińców. W Warszawie nikt nie chce dostrzec, że nieumiejące się pogodzić od 100 lat ze swoimi okrojonymi granicami Węgry podważają bezpieczeństwo całego regionu.
Swego czasu na Zachodzie istniało przekonanie, że Polacy znają się na wschodniej duszy. W dużej mierze zawdzięczaliśmy to wybitnym sowietologom polskiego pochodzenia takim jak Richard Pipes czy Zbigniew Brzeziński. Te czasy minęły. Kto wie, może ich miejsce nad Potomakiem zajmą Litwini?
O autorze: Jan Rojewski (ur. 1994) - dziennikarz, stały współpracownik Tygodnika Polityka i Wirtualnej Polski. W 2018 za książkę "Ikonoklazm" otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia.
WP Wiadomości na:
Wyłączono komentarze
Jako redakcja Wirtualnej Polski doceniamy zaangażowanie naszych czytelników w komentarzach. Jednak niektóre tematy wywołują komentarze wykraczające poza granice kulturalnej dyskusji. Dbając o jej jakość, zdecydowaliśmy się wyłączyć sekcję komentarzy pod tym artykułem.
Redakcja Wirtualnej Polski