Polska nauka wśród najsłabszych w UE. Jesteśmy mniej "odkrywczy"?
Polska jest jednym z najmniej innowacyjnych państw EU. Pod względem ilości patentów, jesteśmy równie "odkrywczy", co dziewiętnastokrotnie mniejsza Słowenia. Podczas gdy nasi sąsiedzi specjalizują się w opracowywaniu nowych technologii, w europejskim podziale pracy Polakom może trwale przypaść podrzędna rola mniej wykwalifikowanych realizatorów cudzych pomysłów. Kolejne rządy nie reagują na to zjawisko. Odsetek budżetu przeznaczany w Polsce na naukę od lat należy do najniższych w Unii, a polskich przedsiębiorców nie stać na prowadzenie własnych badań.
Jesteśmy w naukowej trzeciej lidze - taki wniosek można wysnuć z dyskusji naukowców i publicystów prześcigających się w krytykowaniu polskiego systemu nauki i szkolnictwa wyższego. W rankingach najlepszych uczelni na świecie, m.in. w najbardziej znanym rankingu szanghajskim, można znaleźć tylko uniwersytety Warszawski i Jagielloński. Niestety - na szarym końcu liczącej 500 pozycji listy. Przed polskimi uczelniami znalazły się uniwersytety z Meksyku, Argentyny, Arabii Saudyjskiej i RPA.
Zdaniem dr. Dominika Antonowicza, takie porównywanie uczelni ma sens, pod warunkiem, że rozumie się, co wskazuje ranking. - Najbardziej znamy ranking istnieje dopiero 11 lat, a i tak zdążył już zrewolucjonizować świat szkolnictwa wyższego. Nie wiem, czy jest on najlepszy, ale istotne jest to, że dla wielu jest wyznacznikiem poziomu instytucji akademickich. Trzeba jednak pamiętać, że jest tak skonstruowany, że preferuje duże instytucje nastawione głównie na prowadzenie badań naukowych i to w naukach ścisłych oraz medycznych. Jak każdy ranking, trzeba go czytać krytycznie i ze zrozumieniem, a mam wrażenie, że w wielu publikacjach dziennikarzy „od wszystkiego” rozumienie rankingu kończy się na odczytaniu kolejności w jakiej znajdują się uczelnie - wyjaśnia dr Antonowicz, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i były doradca minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbary Kudryckiej.
Rankingi opierają się m.in. na cytowaniach publikacji naukowców z danego uniwersytetu w prestiżowych międzynarodowych czasopismach naukowych. Polscy uczeni cytowani są znacznie rzadziej niż ich koledzy z najlepszych, a nawet przeciętnych uniwersytetów. M.in. dlatego polskie uczelnie w rankingu szanghajskim znajdują się na tak odległych pozycjach.
- Niestety, jakość polskiej nauki, zwłaszcza nauk społecznych i humanistycznych, jest przerażająco niska. Dowodem niech będą średnie wartości indeksu h dla członków komitetów Polskiej Akademii Nauk. Na listach jest wielu tytularnych (!) profesorów, również członków PAN z indeksami równymi 0, 1 czy 2 - pisze prof. Grzegorz Gorzelak w "Polityce". Indeks h jest jednym ze wskaźników cytowalności. Wartość indeksu równa 10 oznacza, że 10 publikacji autora uzyskała co najmniej 10 cytowań.
Według dr. Antonowicza, wykorzystywanie indeksu Hirscha do porównywania naukowców to dobry pomysł, ale należy pamiętać o specyfice tego indeksu i rozumieć, co w skazuje i jakie wiążą się z nim ograniczenia. - Wskaźniki cytowalności to w skrócie „wskaźnik wpływu” na świat nauki, który można mierzyć zarówno w kontekście pojedynczych prac, jak całego dorobku. Są jednak obszary, w których korzystanie ze wskaźnika cytowalności jest dość wątpliwym narzędziem np. w naukach humanistycznych, bowiem duża część wyników badań jest publikowana w postaci monografii (książek) w językach narodowych, których publikacje wymykają się globalnej bazie cytowań. Cytowalność jest mierzona przede wszystkim w sferze anglojęzycznej i dotyczy głównie czasopism, które znajdują się międzynarodowych bazach danych. Jeśli ktoś zajmuje się historią chłopów w Galicji, to wiadomo, że publikuje głównie w języku narodowym. Dlatego porównywanie medyków z medykami ma sens, natomiast porównywanie różnych dyscyplin mija się już z celem - zaznacza dr
Antonowicz.
Produkcja i sprzedaż wiedzy
Odległe miejsca w światowych rankingach nie muszą oznaczać, że polskie uczelnie źle kształcą. Może to jednak pokazywać, że w Polsce trudniej wykształcić dobrych naukowców. - Rankingi mierzą pozycje uczelni głównie w odniesieniu do sfery badań naukowych. Nie ma udowodnionej korelacji między miejscem w rankingach i jakością kształcenia w danej uczelni. Natomiast można przypuszczać, że najbardziej prestiżowe uczelnie przyciągają najbardziej zdolnych młodych ludzi i rekrutują ich globalnie. Jednak ani Oxford, ani Stanford, czy MIT nie są wielkimi uczelniami, których celem jest masowe kształcenie. Są nastawione na badania naukowe, tworzenie i sprzedaż wiedzy. Natomiast wysoka jakość kształcenia nie wszędzie wymaga prowadzenia badań. Można podać kilka przykładów państwowych wyższych szkół zawodowych, które świetnie kształcą na potrzeby lokalnego rynku pracy, ale nie prowadzą badań i nie istnieją w rankingach - wyjaśnia dr Antonowicz.
Niezależnie od tego, jakie wskaźniki bierzemy pod uwagę, polskie uczelnie wypadają na tle światowych bardzo słabo. Wskaźnikiem tego, w jaki sposób efektywność części najbardziej "opłacalnych" ekonomicznie dyscyplin naukowych przekłada się na gospodarkę, jest m.in. ilość patentów opracowywanych w poszczególnych krajach. Niestety w tym porównaniu Polska wypada jeszcze gorzej.
W 2011 roku Europejski Urząd Patentowy przyznał patenty 45 wnioskom zgłoszonym z Polski. Dla porównania, dziewiętnastokrotnie mniejsza pod względem liczby ludności Słowenia miała 42 patenty, a najlepsze w zestawieniu Niemcy ponad 13,5 tys. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców, Polska ma niemal pięciokrotnie mniej patentów niż Czechy, Węgry, Łotwa i Estonia, a każde z państw z europejskiej czołówki wyprzedza nas ponad stukrotnie. Najniższe wskaźniki w "starej UE" mają Portugalia, Grecja i Hiszpania - kraje najdotkliwiej dotknięte przez kryzys gospodarczy, z największym w UE bezrobociem.
Rząd nie lubi naukowców?
Źródłem nowych patentów są przede wszystkim ośrodki badawcze należące do prywatnych przedsiębiorstw. W 2006 roku ten sektor wygenerował 87,2 proc. wszystkich wniosków patentowych w UE. Niewielki jeszcze polski prywatny kapitał jest jednym z najmniej innowacyjnych w Europie. W rankingu innowacyjności sporządzonym przez Eurostat, polskie przedsiębiorstwa wygrywają tylko z łotewskimi. W kwestii inwestycji w badania nie możemy również liczyć na międzynarodowe korporacje, które lokują centra badawcze w krajach pochodzenia lub w państwach o wysokiej pozycji naukowej, które są w stanie zapewnić najlepszą kadrę naukowców. Niskie pensje przyciągają do Polski raczej fabryki niż centra badawcze, co w dłuższej perspektywie może negatywnie wpływać na potencjał rozwojowy kraju.
Najbogatsze państwa, jak Niemcy i Szwecja, inwestują w badania znacznie więcej niż Polska, co umacnia dodatkowo ich gospodarki, to pozwala na inwestowanie w naukę jeszcze większych środków i powiększanie dystansu wobec biedniejszych sąsiadów. Pokazują to dane Eurostatu, z których wynika, że w Polsce przeznacza się na badania naukowe 0,7 proc. PKB. Dla porównania Czechy i Węgry przeznaczają odpowiednio 1,5 i 1,2 proc. PKB, a liderzy rankingu - Szwecja i Finlandia - 3,9 i 2,4 proc. (zobacz porównanie państw na stronie Eurostat).
Tam, gdzie prywatny kapitał nie inwestuje w badania, rozwój nauki i nowych technologii może być napędzany przez państwo. Najlepsze pod tym względem nowe kraje UE przeznaczają na naukę znacznie większą część budżetu niż Polska. W Estonii jest to 1,77 proc., a w Czechach i Słowenii 1,36 i 1,23 proc. W Europie Zachodniej na naukę przeznacza się 1,5-2 proc., a w USA 2,42 proc. budżetu państwa. Dla porównania, polski rząd wydał w 2010 roku na naukę 0,92 proc. całego budżetu. To powrót do poziomu z lat 2000-2001, w międzyczasie, przez osiem lat wskaźnik ten był jeszcze niższy, znajdował się na poziomie ok. 0,7 proc.
Nauka ma niską oglądalność
O tym, że mamy dobrych naukowców, mogą świadczyć sukcesy Polaków pracujących za granicą w najlepszych ośrodkach naukowych, gdzie środki na badania są znacznie większe. Jednak z efektów ich pracy korzystają najczęściej kraje, do których wyjechali. W wielu dziedzinach świetne wyniki osiągają również uczeni, którzy pracują w Polsce. Ich wkład w naukę mógłby być jeszcze większy, gdyby mieli do dyspozycji więcej pieniędzy na prowadzenie badań. Niestety, kolejne rządy nie chcą ich słuchać.
- Nakłady na badania to inwestycja o pewnym poziomie ryzyka. Nie ma gwarancji sukcesu, ale sukces może przynieść rewolucyjne zmiany na lepsze. Niestety, jeżeli w kraju są sprawy pilne i ważne, to często priorytet posiadają kwestie bardziej medialne. Tymczasem oczekiwanie natychmiastowych korzyści może być krótkowzroczne, choć zwiększa popularność. Opinia publiczna nie ekscytuje się inwestycjami w naukę, bo to skomplikowana sprawa, mało medialna, a na efekty trzeba czekać - zauważa dr Antonowicz.
Sposobem na przełamanie tego negatywnego zjawiska może być lepsze rozdysponowanie skromnych środków przeznaczanych na naukę. Kolejne próby reform spotykają się jednak z oporem części środowiska naukowego, ponieważ na ostrej konkurencji wielu uczonych straci. - Trzeba inwestować w najlepszych, bo nauka nie może być rozsmarowywaniem biedy po równo. Polska jest krajem zbyt biednym, żeby było nas stać wspierać wszystkich. Również na poziomie uczelni nacisk na wspieranie najlepszych ludzi, prowadzących badania naukowe, powinien być znacznie większy. Liderzy tworzą sukces w nauce. Rektorzy i dziekani mają narzędzia do tego, żeby skłaniać naukowców do podejmowania tematów "frontowych", a nie tylko bezpiecznych, gwarantujących stabilną ścieżkę rozwoju kariery naukowej. W skali kraju największe wyzwanie to w tej chwili nakłonienie prywatnych przedsiębiorstw do inwestowania w badania naukowe, ponieważ biznes jest w tym dużo bardziej wymagający i efektywny niż państwo - wyjaśnia dr Dominik Antonowicz.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska