Polska dusza w dwóch odsłonach
Surowa w wystroju pracownia, pośrodku wielki stół zarzucony książkami i foliałami. Większość z nich traktuje o wydarzeniach 1831 roku. W takiej właśnie scenerii Stanisław Wyspiański, genialny malarz, dramatopisarz i poeta, nazywany "czwartym wieszczem", dokonywał adaptacji Mickiewiczowskiego arcydzieła. Premiera dramatu "Dziady. Sceny dramatyczne" odbyła się w krakowskim Teatrze Miejskim 31 października 1901 roku.
28.10.2006 | aktual.: 28.10.2006 08:34
Potężny dramat
To było wydarzenie! Teatromani tłumnie spieszyli na plac Świętego Ducha. "Żadna ze sztuk przedstawionych w ciągu ostatnich lat kilku nie gromadziła tak licznej publiczności, nigdy może Kraków nie widział dzień po dniu owego rzadkiego w teatrach naszych ogłoszenia: teatr wysprzedany" - pisał w "Słowie Polskim" Wilhelm Feldman. Wystarczyło zresztą spojrzeć na afisz: inscenizacja - Wyspiański, scenografia - Wyspiański, występują - Aleksander Zelwerowicz, Stanisława Wysocka, Józef Kotarbiński, w roli Gustawa-Konrada - Andrzej Mielewski.
- Znałam osobiście aktorkę, która wystąpiła w "Dziadach". Grała Aniołka-Rozalkę w II cz. i jedno z Dzieci w domu Księdza z IV cz. dramatu. Nazywała się Bronisława Janikowska, jej rodzice pracowali w Teatrze im. Słowackiego. Ona sama - choć zależało jej na karierze aktorskiej - została suflerką. Pytaliśmy ją nieraz, jak wyglądał Wyspiański. Zapadły jej w pamięć tylko intensywnie niebieskie, czyste oczy - wspomina dziś Anna Polony.
Adaptacja Wyspiańskiego nikogo nie pozostawiała obojętnym. Jedni dziękowali dyrekcji teatru za przybliżenie widzom romantycznego arcydzieła. Inni zarzucali Wyspiańskiemu profanację, nadmierne okrojenie oryginału. - Pracę swoją pojąłem w ten sposób, że nie wolno w tekście Mickiewicza nic dodawać, nic zmieniać; z "Dziadami" to tylko zrobiłem, co się robi z każdym dramatem wobec perspektywy scenicznej: gdzieniegdzie je poskracałem. Jestem zdania, że "Dziady" koniecznie wymagają pewnych skróceń, a po ich poczynieniu są wielkim, potężnym dramatem - twierdził poeta. Podczas spektakli wielki artysta nie obserwował zresztą reakcji publiczności. Stawał za kulisami i patrzył na scenę. - W taki sam sposób lubił oglądać spektakle Konrad Swinarski - dodaje dziś Anna Polony.
Obrzęd wolności
W 1972 roku Kraków huczał od plotek. Pojawiły się pogłoski, że Swinarski, wybitny reżyser, który zasłynął już realizacją "Nie-Boskiej Komedii" Zygmunta Krasińskiego, zamierza wystawić w Starym Teatrze "Dziady". Nie tylko zresztą zamierza - ponoć już od jakiegoś czasu toczą się prywatne próby z Jerzym Trelą i innymi aktorami. Sprawa wyglądała tym poważniej, że miała być to pierwsza inscenizacja "Dziadów" po zdjętym z afisza w marcu 1968 roku spektaklu Kazimierza Dejmka. - Rozpoczynając pracę, mieliśmy świadomość, że ta pierwsza po Dejmkowskich inscenizacja "Dziadów" będzie oceniana nie tylko jako wydarzenie artystyczne, ale i polityczne. Jednak później, kiedy spektakl zaczął się scalać, zobaczyliśmy, że Konrad Swinarski idzie ponad doraźne, polityczne aluzje, że powstaje panoramiczna opowieść o narodzie i artyście - mówi Jerzy Stuhr, grający Belzebuba-Mistrza ceremonii-Lokaja.
Ludzie klękali i żegnali się
- Obawialiśmy się reakcji cenzury. Na szczęście obeszło się bez interwencji, a spektakl został przyjęty przez władze bez zastrzeżeń. Być może dlatego, że Swinarski główny akcent położył na osobie bohatera, jego samotności, walce, bólu i miłości do ojczyzny, której nie jest w stanie uleczyć - dodaje Anna Polony, która wystąpiła w rolach Kobiety i Ewy. Reżyser pracował bez wytchnienia, niemal nie jedząc, zadowalając się kawą i ogromnymi liczbami papierosów.
Po tym, jak kończyły się próby z zespołem aktorskim, zostawał jeszcze z Jerzym Trelą, aby dopracowywać sceny z udziałem Gustawa-Konrada. Nieraz artyści szli do domu grubo po północy... - Akcja sztuki toczyła się bezustannie i wszędzie, od szatni przez schody, foyer, skończywszy na widowni, przez którą biegł ogromny podest w kształcie krzyża prawosławnego. W ten sposób wszyscy w równej mierze - i aktorzy, i publiczność - stawali się uczestnikami obrzędu. Widz znajdował się w samym środku dramatu, ogarnięty ze wszystkich stron akcją, zaangażowany aż do bólu - mówi Anna Polony. Spektakl porywał, zapadał w pamięć, nikogo nie zostawiał obojętnym. Aktorzy grali na najwyższych diapazonach uczuciowych. Jeden z krakowskich profesorów, specjalista od romantyzmu, do dziś wspomina scenę samobójstwa młodego Rollisona w III cz. dramatu. Chłopak w zakrwawionej koszuli przebiegał przez scenę i wyskakiwał przez teatralne okno na plac Szczepański. Na sali zapadała cisza. Emocje widzów były tak nastrojone, że śmierć aktora
uważali za pewną. Tymczasem kaskadera chronił zamocowany pod oknem balkonik.
To porywało do buntu
Najważniejsza jednak była niezwykła atmosfera wolności, jaką odczuwało się podczas spektakli. Swinarski unikał bezpośrednich aluzji politycznych, tak wyraźnych u Dejmka. Przemawiał do Polaków w inny sposób: pokazywał, jakiemu upodleniu można ulec, gdy jest się zastraszanym przez wroga, i na jakie poświęcenie się zdobyć. Mówił o wielkiej zdradzie, ale i o wielkiej miłości do ojczyzny. To porywało do buntu. Nie przypadkiem na widowni Starego Teatru zasiadał wtedy młody człowiek, bohater innej polskiej historii, która osiągnęła swój finał zaledwie ulicę dalej, na Szewskiej - student polonistyki UJ Stanisław Pyjas.
Małgorzata Olszewska