Polscy emigranci wstydzą się mówić po polsku; zabraniają też tego swoim dzieciom
Obrazili się na polską politykę. Nie mają czasu. Nie widzą potrzeby. Planują przyszłość gdzie indziej. Jest wiele powodów, dla których emigranci rezygnują z nauki dzieci języka polskiego. Niektórzy nawet karzą pociechy za używanie języka przodków.
"Wierz we mnie" zamiast "uwierz mi", "tymi rzeczmi" zamiast "tymi rzeczami" albo "pofutbolujmy" zamiast "pograjmy w piłkę". Takich zwrotów używają polskie dzieci po zaledwie 2-3 latach na emigracji. Wystarczy kilkanaście miesięcy w obcojęzycznej szkole, by język polski stał się dla nich drugim językiem. Kiedy dziecko zaczyna myśleć po angielsku, francusku czy szwedzku, w komunikacji z rodzicami tłumaczy zwroty zasłyszane w "pierwszym" języku na polski. Stąd dziwaczne konstrukcje gramatyczne, neologizmy i zapożyczone z języka dominującego i związki frazeologiczne, które po polsku nie mają sensu. Bez pomocy po kilku kolejnych latach dziecko może nawet całkowicie utracić zdolność do porozumiewania się w języku przodków.
"Polski? A po co?"
Dziesiątki tysięcy rodziców dzieci w wieku szkolnym, którzy w ostatnich latach wyemigrowali z Polski do różnych państw europejskich, nie widzi potrzeby nauczania swoich pociech polskiego. Wielu uważa, że na emigracji najważniejszy jest język nowego kraju.
- Polacy przyjeżdżający do Norwegii często rezygnują z nauczania dzieci języka polskiego, stawiając norweski na pierwszym miejscu - mówi dyrektor Polskiej Szkoły Sobotniej w Bergen Magdalena Ihnatowicz. - Próbują na siłę wtopić się w nowe środowisko nawet do tego stopnia, że w domu mówią do dziecka po norwesku! Na propozycję nauki w polskiej szkole sobotniej odpowiadają: "a po co, przecież umie mówić, wystarczy!".
Zdaniem Magdaleny Ihnatowicz rodzice nie zdają sobie sprawy, że robią dzieciom krzywdę. Dobra znajomość języka ojczystego jest konieczna do nauki języka obcego. Wiedzą o tym twórcy norweskiego systemu edukacji mający duże doświadczenie w nauczaniu dzieci, dla których językiem ojczystym jest język inny niż wykładowy. W norweskiej szkole dzieci emigrantów mają prawo do bezpłatnej nauki języka ojczystego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Wszystko po to, by… szybciej opanować norweski.
Mama tłumaczy rozmowy
Agnieszka Joergensen mieszka w Danii od 16 lat, tam wraz z mężem Duńczykiem wychowuje dzieci. Ojciec uczy dzieci duńskiego, a ona polskiego. Przez jeden wieczór ona czyta na dobranoc po polsku, przez drugi w domu słychać duńskie bajki.
- Dzieci emigrantów mają w Polsce rodziny: babcie, dziadków, ciotki, kuzynów. Zdarza się, że podczas wizyt w rodzinnym kraju to matka służy im za tłumacza! Komiczna sytuacja - mówi Agnieszka. - Dodatkowy język dla dziecka to zaleta, a nie wada. Dla rodzica zaś to nie musi być ciężka praca, by zadbać o naukę polskiego. Potrzeba głównie chęci. Od urodzenia dzieci mówię do nich wyłącznie po polsku i jestem z tego dumna. W żadnej sytuacji nie wstydzę się swojego języka, wstyd by mi było raczej zwracać się do nich po duńsku.
Polski wstyd
Motywy zaniechania nauki polskiego są różne – od braku czasu aż po… przekonania polityczne. Dla niewielkiej grupy decyzja o wyłączeniu nauki polskiego z edukacji jest przemyślana i świadoma. Nie chcą wracać do Polski i życzą dziecku przyszłości w nowym kraju. Niektórzy tłumaczą to rozczarowaniem ojczyzną. Większości zaś brakuje czasu oraz wiedzy o konsekwencjach takiej postawy. Nie wiedzą, że w wieku 15-20 lat ich dziecko nie będzie w stanie napisać poprawnie zdania po polsku, czytać książek, ani swobodnie rozmawiać z rodakami. Zaniedbanie zamknie im też wiele interesujących dróg kariery.
Wszędzie tam, gdzie mieszka wielu Polaków – w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Norwegii, na Islandii – potrzeba dwujęzycznych lekarzy, prawników, policjantów, celników, polityków czy urzędników miejskich. Niektóre z tych zawodów są szeroko otwarte dla osób z miejscowym paszportem i „obcym” pochodzeniem. Dzieci emigrantów z ich wyjątkowymi zdolnościami językowymi oraz osadzeniem w dwóch kulturach są na wagę złota.
Tymczasem wielu polskich rodziców wciąż wstydzi się rozmawiać z dziećmi po polsku w przestrzeni publicznej. Przechodzą na język miejscowy na prośbę otoczenia („nie rozumiem, co mówicie”), aby uniknąć kłopotliwych sytuacji, bądź na wyraźną prośbę dziecka („nie mów do mnie po polsku, bo koledzy się ze mnie śmieją”).
Wulgaryzmy i nietrafione rady
Pedagog Sylwia Gołębiewska od kilku lat mieszka w Irlandii, pracuje w Polskiej Szkole w Dundalk. Ze smutkiem obserwuje skutki błędnych decyzji dorosłych odbijające się na dzieciach. Zdarza się jej pracować z maluchami, które drogo zapłaciły za eksperymenty edukacyjne rodziców.
- Niekiedy to nauczyciele w szkołach irlandzkich oraz różni pseudospecjaliści namawiają rodziców, by zaprzestali rozmawiania z dziećmi po polsku w domu – mówi. – Niesłusznie argumentują, że przyspieszy to naukę angielskiego. W rodzinach dochodzi do absurdalnych sytuacji – załamuje się normalna komunikacja, wkracza wiele negatywnych emocji i frustracji. Pracowałam z dziećmi, u których diagnozowano zaburzenia emocjonalne i nadpobudliwość. Potem okazywało się, że częścią problemu był domowy zakaz porozumiewania się po polsku, a nawet kary za używanie ojczystego języka.
Sylwia Gołębiewska nie raz na prośbę irlandzkich psychologów pomagała przekonać polskich rodziców, by nie zabraniali dzieciom używania języka ojczystego. W takich sytuacjach tłumaczy, że dzieciom łatwiej jest się otworzyć, mówić o emocjach i kłopotach po polsku. I jeszcze, że pociechom dzieci emigrantów potrzeba aktywnej nauki. Polskie rozmowy w domu, często pełne wulgaryzmów, skrótów, powtórzeń, to za mało, by być Polakiem.
Kto ty jesteś?
Istnieje wiele sposobów na dbanie o rozwój języka polskiego u dzieci na emigracji. Wspólne czytanie po polsku, regularne ćwiczenia pisma, dzięki którym dziecko opanuje choćby podstawy polskiej ortografii, rozmowy, w których wtrącane przed dziecko słowa obcojęzyczne rodzic od razu tłumaczy na polski. Na pewno pomogą lekcje w polskich szkołach sobotnich. I jeszcze świadomość konsekwencji naszych decyzji.
- Niektórzy polscy rodzice mają przekonanie, że do kraju nie wrócą – mówi Sylwia Gołębiewska. – Ich polski błaga o litość, lokalny język też znają słabo i nie chcą się uczyć. Mają problemy z tożsamością narodową i przynależnością. Chcę im powiedzieć, że powinni mieć świadomość, iż pozbawiają swoje dzieci przyszłości. Dzieci płacą za nasze decyzje i choć to jedno jesteśmy im winni – pokazać, kim są.
Na pytanie „kto ty jesteś”, dzieci emigrantów odpowiedzą sobie jako dorośli. Czy będziemy z ich decyzji zadowoleni, czy nie, nie powinniśmy przeszkadzać w procesie kształtowania świadomości. Możemy w nim jednak pomóc.
Z Norwegii dla WP.PL Sylwia Skorstad