Polak musiał wybrać - albo wojna, albo żona i dziecko
Wojna zmienia ludzi. Nie wszyscy wytrzymują długotrwały stan zagrożenia. Inni rezygnują ze względu na prośby rodziny. Dowódcy zgadzają się na odesłanie do kraju podwładnych, którzy odmawiają kontynuowania służby, bo mogą stanowić zagrożenie dla innych. A co o tym mówią ci, którzy przed czasem wracają do kraju? - Pewnie napisze pan, że jesteśmy tchórzami, dezerterami. Wcale tak nie jest...
12.03.2012 17:00
Spotkałem ich w Bagram. Narzekali, że czują się jak w czyśćcu. Na miejsce w samolocie do Polski czekali już drugi tydzień. W tym czasie odleciało już kilka, a dla nich nigdy nie było miejsc. Byli przekonani, że to za karę, ponieważ odmówili dalszego pobytu na wojnie. Podejrzliwie patrzyli na mój dyktafon. Nie zgadzali się na ujawnienie imion i nazwisk, nawet pseudonimów. Nazwałem ich więc: Pierwszy, Drugi, Trzeci, Czwarty i Piąty.
- Pewnie napisze pan, że jesteśmy tchórzami, dezerterami - tłumaczyli. - Wcale tak nie jest. To są bardziej skomplikowane sprawy. Koledzy, którzy zostają, wiedzą, o tym i nas nie potępiają. Nasze decyzje często związane są z prośbami najbliższych, którzy po różnych wieściach z Afganistanu zaklinali nas przez telefon, żebyśmy wracali - mówią. Po kilkunastu minutach, jakby czując potrzebę wygadania się, zrzucenia z siebie jakiegoś odium, zaczęli mówić jeden przez drugiego.
- Żona jest w ciąży. Od początku była przeciwna wyjazdowi na misję. Zapewnienia, że tutaj nie jest tak źle i strasznie, nie wystarczyły na długo. Przyjmowała argumenty, kiedy jeszcze byłem w domu. Gdy przyszła rozłąka, każdy dzień był dla niej coraz trudniejszy. W końcu stanowczo powiedziała, że mam wracać, ponieważ ma dosyć martwienia się. Postawiła ultimatum, że albo wojna, albo ona i dziecko - mówi Pierwszy.
O tym, że nie lecą do bazy Warrior, lecz do Ariany, czterech z nich dowiedziało się w samolocie. Poczuli się oszukani. Warrior jest większą bazą. Są w niej lepsze warunki socjalne i jest tam bezpieczniej. O Arianie nasłuchali się wiele złego. Na miejscu przekonali się, że opinie te nie były przesadzone.
Pierwszy ostrzał przeżyli tuż po wyjściu ze śmigłowca na tamtejszym lądowisku. Nie było nawet incomingu - sygnału alarmowego włączającego się automatycznie w chwili ostrzału bazy. Uciekli do schronu po bliskiej eksplozji pocisku. Później takie ostrzały były na porządku dziennym.
- Święto było, gdy nie ostrzeliwali. Pociski leciały po dwa, trzy razy dziennie i przeważnie o tej samej porze. Przez 90 dni przeżyłem blisko 200 takich ostrzałów. Na skutek tych ataków trzech żołnierzy zostało rannych. Jeden w brzuch, drugi w łydkę, trzeci paskudnie w ramię. O ostrzałach i warunkach w bazie napisano kiedyś w jednej gazecie. Po przeczytaniu tego żona się wkurzyła i postawiła mi ultimatum- mówi Drugi.
Lekarstwem na ostrzały miała być armato haubica Dana, która przyjechała do Ariany w pierwszych dniach listopada. Jednak ani ona, ani moździerz 98 milimetrów nie odpowiadały na ostrzały. Rebelianckie wyrzutnie stały zbyt blisko afgańskich zabudowań i obawiano się, że od odwetowego ognia może ucierpieć tubylcza ludność.
Jeden ajdik
W bazie Warrior zmorą żołnierzy również były ostrzały. Kiedyś pocisk trafił w stara. Kierowca zdążył wybiec do schronu. Innym razem namiot strażaków został doszczętnie rozbity. Tam Dana sporadycznie odpowiadała na ogień rebeliancki. Również w tym przypadku związane to było z ograniczeniami w zasadach użycia siły.
Trzeci jest radiotelefonistą, stacjonował w Warriorze. Zdecydował się na rotację po tym, jak ajdik eksplodował pod pojazdem, w którym jechał na patrol. Pierwszy wóz minął feralne miejsce. Rebeliant odpalający ładunek chciał zniszczyć drugi pojazd w kolumnie. - Na szczęście była to mina średniej mocy. Rosomak wytrzymał i nikt nie zginął. Kierowca doznał obrażeń kręgów szyjnych. Ja i inny żołnierz z desantu zostaliśmy ogłuszeni. Cały czas mi piszczy w uchu. Jeden ajdik wystarczy. Na drugiego nie chcę czekać - mówi.
- Było mało ludzi. Jeździliśmy na patrole, a zaraz po powrocie stawaliśmy się pododdziałem alarmowym QRF. Nie było czasu na odpoczynek. W ciągu trzech tygodni spędziłem ponad 60 godzin poza bazą. Na tych patrolach nigdy nie było spokojnie. Dochodziło do potyczek ogniowych. Kiedyś otrzymaliśmy rozkaz, by podjechać do jednej z wiosek i z daleka ją obserwować. Pojechaliśmy. Nikt nas nie uprzedził, że wioska jest dookoła zaminowana. Z wozu wyszedł saper z wykrywaczem i włos mu się zjeżył na głowie. Kazano nam wyjechać tyłem z pułapki. Udało się, ale proszę nie pytać, co przeżyłem. Później okazało się, że przejechałem pół metra od ajdika - opowiada Czwarty. Piąty miał dosyć wojny po patrolu na drodze Highway One. - Znaleźliśmy pod drogą podkop. Natychmiast się cofnąłem. Możliwe, że była w nim mina i ktoś mógł ją zdetonować. Kolega nie zdążył odskoczyć. Padły strzały. Gdy ostrzał się skończył, zobaczyłem, że dostał w dłoń. Świadomość, że ja też mogłem oberwać, była przerażająca - mówi.
Prysznic z butelki
Częsty brak ciepłej wody był w bazie normalnością. Na początku misji, gdy mocno świeciło słońce, tak bardzo to nie przeszkadzało. Żołnierze w nieosłoniętym miejscu układali po kilka butelek wody i po południu mieli ją na tyle nagrzaną, że mogli się w niej umyć. Pod koniec listopada zaczęły się jednak przymrozki. Wtedy wystawiali butelki na słońce, aby zamarznięta po nocnych przymrozkach woda się roztopiła.
Moi rozmówcy z rozgoryczeniem reagowali na informacje, że żołnierze kontyngentu pomagają Afgańczykom. Denerwowało ich, że wojsko transportuje ławki do jakiejś szkoły albo zapewnia jedzenie żołnierzom miejscowej armii, podczas gdy im nie miał kto dowieźć porządnego posiłku czy nowych nagrzewnic zamiast tych, które się bez przerwy psuły.
Żołnierze z Ariany opowiadali, że przez pierwsze kilkanaście dni żyli na suchym prowiancie. W bazie nie było nawet stołówki. Dopiero później polscy kucharze zaczęli gotować. Mieli jednak niewiele produktów, więc jedzenie było kiepskie. Ich dowódca w bazie robił, co mógł, aby poprawić sytuację, ale miał ograniczone możliwości.
Czwarty uznał, że w stwierdzeniu, iż na misje żołnierze jadą z przymusu, jest sporo prawdy. - Pozornie niby nikt nikogo nie zmusza, ale ludzie mają kredyty i chcą je jak najszybciej spłacić, więc jadą dla kasy. Jeśli chce się służyć w wojsku, podpisać kolejny kontrakt, to trzeba jechać. Odmówisz, nie będziesz miał roboty - tłumaczy.
Gorzkie żale
Choć przyznawali, że nikt nie wmawiał im, że będzie łatwo, mieli sporo pretensji. Między innymi do pani psychoprofilaktyk, która zamiast pomóc im zwalczyć stres, straszyła, że podanie o rotację będzie końcem ich wojskowej kariery. Narzekali też na lekarkę, która w czasie ostrzału nie wyszła ze schronu, aby ratować ich rannego kolegę - kucharza. Pomocy udzielił mu ratownik medyczny. Chwalili jedynie dowódcę plutonu "Józka" - chorążego, który potrafił ogarnąć wszystko i był odważny nie tylko w walce z talibami, lecz także w sporach z przełożonymi o to, aby lepiej im się służyło.
Żołnierze podważali nie tylko sens naszego udziału w koalicji, lecz także sprawność systemu logistyki i dowodzenia. Łapali się każdego argumentu, który mógłby świadczyć o trafności ich decyzji o rejteradzie. Gorzkie żale czekających na odesłanie do kraju trwały długo. Czy ich potępiać? Tego, że uczestniczyli w tych zdarzeniach, nie da się podważyć. Niedogodności logistycznych także. Setki ich kolegów nadal jednak służą w Ghazni, przełożeni muszą więc ich oceniać indywidualnie. Być może do analizowania ich przeżyć będą potrzebni lekarze.
Według podpułkownika Mirosława Ochyry, rzecznika prasowego Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych (DOSZ), rotacje na życzenie żołnierza w trakcie pełnienia służby w kontyngencie w Afganistanie z powodów innych niż zdrowotne nie należą do wyjątków. Zdarzały się w trakcie wszystkich dotychczasowych zmian. Udział żołnierzy w misjach jest dobrowolny i każdy ma prawo w dowolnej chwili złożyć wniosek o odesłanie do kraju bez podawania przyczyny. Takie prośby najczęściej są związane z tęsknotą za domem i presją rodziny.
Kończącym misje przed czasem nikt nie stwarza problemów. Data powrotu zależy jednak od terminu złożenia wniosku o rotację i jego rozpatrzenia. Loty na trasie Afganistan-Polska odbywają się zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem oraz stosownie do sytuacji w Afganistanie. Według DOSZ początkowe niedogodności życia w bazie Ariana związane były z brakiem możliwości transportu materiałów budowlanych. Dzięki współpracy z koalicjantami warunki socjalno-bytowe znacznie się jednak poprawiły. W bazie znajdują się między innymi nowa stołówka oraz kontenery sanitarne. Żołnierze stacjonujący w Arianie mają nawet możliwość korzystania z siłowni zorganizowanej w jednym z większych namiotów i z kaplicy.
Związane ręce
Człowiek decydujący się na służbę w wojsku z założenia powinien być zdrowy, sprawny fizycznie i psychicznie oraz dyspozycyjny. Wielu dowódców uważa, że każdy żołnierz, który podpisuje kontrakt, powinien automatycznie wyrażać zgodę na udział w ewentualnej misji poza krajem.
Wielu z tych, którzy rejterują, traci zaufanie przełożonych. Dowódcy nie mają jednak narzędzi prawnych, aby żołnierza, który na własną prośbę rezygnuje z misji, relegować z pododdziału. Mogą co najwyżej pamiętać o tym przy doborze kandydatów na podoficerów, na różne kursy czy chociażby, gdy przychodzi czas przedłużenia kontraktu.
O nieprzydatności do służby zawodowej żołnierza, który nie wypełnił do końca zadania podczas misji, może co najwyżej zadecydować lekarz. Na razie system badań medycznych przed misją i po jej zakończeniu nie jest jednak nastawiony na wyłapywanie takich przypadków.
Bogusław Politowski dla "Polski Zbrojnej"
Autor jest profesorem nadzwyczajnym doktorem habilitowanym z Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego. **KomentarzeKomentarze**
Niełatwo ocenić żołnierza, który na własną prośbę przedwcześnie wrócił z misji do kraju. Może nie wytrzymał obciążenia lub się bał, a zdarzają się też różne sprawy losowe. Czasami dochodzi także presja rodziny, która zmusza go do szybszego powrotu. Znany jest nawet przypadek, że generał musiał przerwać służbę na misji i wrócić do kraju. Dlatego dowódcy nie wyciągają zazwyczaj wobec takich żołnierzy żadnych konsekwencji. Gdybym zetknął się z tego typu przypadkiem, to bardzo wnikliwie oceniłbym powód odesłania. Nie powinno być regułą, że dyskwalifikuje się żołnierza z dalszej służby po jednym takim zdarzeniu.
Generał brygady Bogdan Tworkowski stoi na czele 6 Brygady Powietrznodesantowej i jest dowódcą jedenastej zmiany kontyngentu w Afganistanie.
Żołnierzom, którzy przed czasem zrezygnowali z pełnienia służby na misji, po powrocie do kraju w ramach badań kontrolnych psychiatrzy powinni poświęcić więcej uwagi. Nie można bowiem wykluczyć, że wśród ewakuowanych na własną prośbę są żołnierze z zaburzeniami psychicznymi. Odesłanie żołnierza na życzenie powinno być odnotowane w jego karcie zdrowia. Niestety, wojskowy system ewidencji medycznej nie jest doskonały. Uczestnicy misji trafiają do lekarzy jedynie z tak zwaną obiegówką, w której przedwczesna rotacja nie jest uwzględniona. Lekarz badający żołnierza zazwyczaj nic o nim nie wie, a w czasie krótkiej rozmowy nie jest w stanie wypytać go o cały przebieg służby na misji. Warto wprowadzić bazę danych o zdrowiu żołnierzy, w której znalazłyby się wszystkie informacje medyczne od początku służby. Lekarze mieliby do nich dostęp w takcie badań, i to nie tylko komisyjnych.
Profesor nadzwyczajny doktor habilitowany Stanisław Ilnicki z Kliniki Psychiatrii i Stresu Bojowego Wojskowego Instytutu Medycznego