Polacy zanurkują po rekord świata. Dr Patryk Krzyżak dla WP: wytyczamy nowe szlaki

Pięciu Polaków, członków wyprawy Nevado Tres Cruces 2015 MedExpedition, zamierza ustanowić rekord Guinnessa w nurkowaniu wysokogórskim. - Tak naprawdę wytyczamy nowe szlaki. Ludzi, którzy zanurkowali na wysokości powyżej 5500 metrów można policzyć na palcach dwóch rąk, choć na ten temat brak jest dokładnych informacji. Ale z całą pewnością więcej osób było na Księżycu! Więc to cały czas jest nurkowanie eksperymentalne - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską dr Patryk Krzyżak, kierownik medyczny wyprawy.

Polacy zanurkują po rekord świata. Dr Patryk Krzyżak dla WP: wytyczamy nowe szlaki
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Ewa Koszowska

05.02.2015 | aktual.: 05.06.2018 15:48

WP: Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: 22 lutego wyruszacie do najwyżej położonego jeziora na świecie Tres Cruces Norte (5915 m n.p.m.) w Andach, by pobić rekord w nurkowaniu wysokogórskim. Na jakim etapie przygotowań jesteście?

Dr Patryk Krzyżak: Do wyjazdu zostały nam niecałe trzy tygodnie. Na tym etapie mamy załatwione najważniejsze rzeczy, takie jak rezerwacja biletów lotniczych oraz sprzęt w którym będziemy nurkować, a więc wyjątkowo lekkie suche skafandry oraz specjalnie dla nas przygotowane uprzęże, do których podepniemy butle i balast. Mamy też niemal w całości zakupione racje żywnościowe. Natomiast do skompletowania pozostał nam sprzęt wysokogórski, czyli odzież i namioty. Musimy też kupić lekki generator prądu, gdyż część aparatury medycznej, którą zabieram ze sobą nie ma zasilania akumulatorowego. Do załatwienia pozostały nam jeszcze kwestie związane z wynajmem samochodów oraz butli nurkowych. Cały czas jesteśmy w kontakcie z nurkową bazą techniczną w Santiago de Chile, która ma nam załatwić odpowiednie gazy do nurkowania.

WP: Co to za gazy?

- Panujące na wysokości 6000 metrów ciśnienie atmosferyczne jest o ponad połowę niższe, niż na poziomie morza. Zatem podstawową odmiennością w nurkowaniu wysokogórskim jest większy gradient ciśnień pomiędzy atmosferą a środowiskiem podwodnym. Te warunki determinują zupełnie inny profil nurkowania, a wszystko po to, by uniknąć nadmiernego wysycenia organizmu azotem, a co za tym idzie, by zmniejszyć ryzyko choroby dekompresyjnej. W tym celu będziemy stosować specjalne mieszanki oddechowe, a oprócz tego będziemy musieli się wynurzać dużo, dużo wolniej.

WP: Ile osób weźmie udział w tegorocznej wyprawie? Czy każdy miał wcześniej do czynienia z ekstremalnymi trudnymi warunkami?

- Ekipa liczy siedem osób, z czego pięć to nurkowie. Pozostałe dwie osoby, mimo tego, że nie nurkują, są dla ekspedycji niezmiernie ważne. Jedną z nich jest ratownik medyczny, który pomoże mi przy prowadzeniu badań wśród uczestników wyprawy. A pracy będzie sporo, począwszy od pobierania krwi, wykonywaniu EKG, mierzeniu tętna, ciśnienia tętniczego i saturacji krwi, a na podłączaniu urządzeń do monitorowania pracy serca i snu kończąc. Z drugiej strony jego udział jest o tyle istotny, że ma on wszczepiony symulator serca, co jest bardzo ważnym elementem moich badań. Drugą osobą, która nie nurkuje, jest Darek Załuski. Znane nazwisko w świecie himalaizmu, zdobywa pięciu ośmiotysięczników, w tym K2 i dwukrotnie Mount Everest. A do tego znakomity filmowiec. Udało nam się zarazić go naszym pomysłem i będzie filmował całą ekspedycję.

WP: Co dokładnie musicie zrobić, żeby rekord mógł zostać zaliczony?

- Guinness stawia bardzo rygorystyczne warunki. Po pierwsze, podczas nurkowania musimy osiągnąć głębokość co najmniej 5 metrów, co zasadniczo jest tożsame z wszystkimi organizacjami nurkowymi, ale po prostu nikt nie wie, jaką głębokość ma jezioro. Poza tym musimy spędzić pod wodą przynajmniej 20 minut. Następnym obwarowaniem - jak się okazuje kluczowym - jest obecność dwóch niezależnych świadków. Po wielu tygodniach dyskusji doszliśmy do porozumienia, że jednym ze świadków może zostać Darek Załuski, który jednocześnie będzie filmował rekordowe zanurzenie, zaś drugim świadkiem będą tragarze, którzy pomogą nam przetransportować sprzęt nurkowy do jeziora.

WP: Jak wpadliście na tak szalony pomysł?

- Maćka Kołodziejczyka - kierownika naszej ekspedycji znam od wielu lat, wielokrotnie razem nurkowaliśmy. To świetny kompan, doświadczony nurek i zaufany partner nurkowy. Jednak zanim zaczął nurkować dużo chodził po górach. Wspinał się na siedmiotysięczniki Pamiru, Tienszanu, a także w Himalajach. Cztery lata temu, podczas jednego z naszych spotkań Maciek przyznał się, że od pewnego czasu myśli wyłącznie o tym, jak połączyć zamiłowanie do wspinaczki i nurkowania.

Jeśli chodzi o mnie, to od wielu lat zajmuję się medycyną sportów ekstremalnych. Niemal na każdej wyprawie nurkowej "dręczę" swych współtowarzyszy pobierając im krew i mocz, mierząc ciśnienie oraz rejestrując co się dzieje z ich sercem podczas nurkowania. Zaś co do moich pasji, to uwielbiam wulkany, a nurkowania wokół wulkanicznych wysp Pacyfiku (m.in. Galapagos) zaliczam do jednych z najbardziej ekscytujących. Lubię też chodzić po górach, dlatego będąc w Ekwadorze nie mogłem przepuścić okazji wejścia na jeden z najpiękniejszych wulkanów świata - Cotopaxi (5897 m n.p.m.). To właśnie tam po raz pierwszy, na własnej skórze mogłem przekonać się czym jest choroba wysokościowa. Ziarnko zaczęło kiełkować.

WP: Wtedy postanowił pan zgłębić problem i przyjrzeć się bliżej tej dolegliwości?

Pomyślałem, że to jest kolejny trop w moich badaniach. Tak naprawdę nikt do tej pory nie wie, dlaczego choroba wysokościowa się rozwija. To znaczy wiemy, że to jest kwestia związana z niedotlenieniem, ale mechanizmy wciąż są niejasne. Niektórzy bez większych problemów docierają do 6-7 tys. m n.p.m., są też osoby, które zdobywają ośmiotysięczniki bez tlenu. Ale są też osoby, u których objawy choroby wysokościowej pojawiają się na 2500 m. Można powiedzieć - każdy aklimatyzuje się inaczej. Ale tu też nie ma też reguły. Bo ta sama osoba raz aklimatyzuje się dobrze, następnym razem ma z tym problemy. W związku z tym chciałbym się przekonać, co w rzeczywistości powoduje, że ta choroba się rozwija. Wspólnie z Maćkiem i moją żoną Małgosią doszliśmy do wniosku, żeby te trzy nasze pasje - medycynę, wspinaczkę i nurkowanie - połączyć. I tak powstał projekt MedExpedition.

WP: Na pierwszą wyprawę wyruszyliście w Andy. Jako cel obraliście sobie dotarcie do najwyżej położonego zbiornika wodnego na Ziemi.

- Himalaje są "dachem świata", więc jeśli chcesz się wspinać na najwyższe szczyty, nie ma wątpliwości dokąd masz jechać. Ale jeśli szukasz najwyżej położonych jezior - musisz udać się w Andy.

Nad zdjęciami satelitarnymi spędziliśmy kilkadziesiąt godzin, drugie tyle poświęciliśmy na czytanie relacji wspinaczy. W ten sposób stworzyliśmy listę najwyżej położonych jezior na świecie. W 2012 roku udaliśmy się więc na południowe krańce pustyni Atakama, najbardziej suchego regionu na Ziemi. To właśnie tam znajduje się najwyższy wulkan świata - Ojos de Salado (6893 m n.p.m.), a na jego zboczach, na wysokości 6390 m n.p.m. znajduje się najwyżej położony zbiornik wodny na Ziemi. By do niego dotrzeć, musieliśmy wytyczyć nową trasę, trawers dookoła szczytu. Niestety trafiliśmy na trudne warunki: ogromne głazy, ostre kamienie, osypujące się żwirowiska, których nie byliśmy w stanie pokonać bez obciążenia, a co dopiero z całym sprzętem nurkowym. Ale podczas jednego z trekkingów, na wysokości 5715 metrów znaleźliśmy spore jezioro, którego nie było na mapie. Jedną z najbardziej zaskoczonych osób był nasz przewodnik, który od początku twierdził, że szukanie jezior na pustyni jest, jak to delikatnie ujął,
szaleństwem. Podejrzliwie spoglądał też na nasz nurkowy ekwipunek. Teraz spojrzał na nas zupełnie inaczej. Chyba wreszcie zrozumiał, czym jest nasza pasja. A my oczywiście zanurkowaliśmy w tym jeziorze. Roboczo nazwaliśmy je El Lago de los Polacos (Jezioro Polaków) i obecnie staramy się, przy wsparciu Ambasady RP w Chile, tę nazwę oficjalnie umieścić na mapach.

WP: To jezioro jest wyjątkowe także z innego względu.

- To prawda. Jezioro jest wyjątkowe, gdyż znaleźliśmy w nim życie. Co prawda NASA od wielu lat nurkuje w stawie położonym w kraterze wulkanu Licancabur (5900 m n.p.m.), na granicy Chile i Boliwii, ponieważ do niedawna właśnie ten zbiornik uważany był za najwyżej położony na Ziemi, a powodem szczególnego zainteresowania naukowców było odkrycie tam mikroskopijnych skorupiaków.

Ale my, w naszym jeziorze znaleźliśmy... kręgowce! Najprawdopodobniej są to niewielkie (2-3 centymetrowe) nagoskrzelne płazy. Mogły to być larwy traszek lub aksloloty? Cokolwiek by to nie było, są to zwierzęta, które w tak ekstremalnych warunkach, wielokrotnie porównywanych do marsjańskich (niskie ciśnienie parcjalne tlenu, wysokie promieniowanie UV), nie powinny mieć szans na rozwój. A jednak żyją i mają się dobrze. I z całą pewnością jest to gatunek endemiczny (gatunki, które nie występują w innych miejscach - przyp. red.). W związku z tym liczymy, że w tym jeziorze, do którego teraz idziemy, też jest życie. Jeziora są oddalone od siebie o jakieś 30-40 km, więc nasz cel nie jest całkowicie pozbawiony szans na sukces. Podczas poprzedniej ekspedycji badaliśmy także skład chemiczny wody, pobieraliśmy próbki skał. Takie wyprawy mają trudny do przecenienia potencjał odkrywczy. Badamy więc wszystko, co się da.

WP: Jakie znaczenie ma to, że jezioro Tres Cruces Norte, w którym zamierzacie zanurkować, jest położone w kraterze.

- To bardzo istotna informacja. Fakt, że jezioro położone jest w kalderze (zagłębienie w szczytowej części wulkanu - przyp. red.), z racji ukształtowania terenu pozwala sądzić, że jego głębokość przekracza 5 metrów. Według naszych ustaleń, jezioro Tres Cruces Norte jest najwyżej położonym jeziorem kraterowym na Ziemi. Co prawda, są wyżej położone jeziora, jak choćby to pod szczytem Ojos del Salado, ale znajdują się one na stokach, w płytkich zagłębieniach, które prawdopodobnie nie będą głębsze niż 2-3 metry.

WP: Jak pan ocenia szanse pobicia rekordu?

- Wszystko zależy od aklimatyzacji. Dlatego nie chcemy dotrzeć do jeziora w stylu alpejskim (szybkie podejście, nurkowanie i zejście). Alpinista zapewne nie miałby większych problemów z dojściem do jeziora czy na szczyt wulkanu w stosunkowo krótkim czasie. Natomiast my musimy wnieść na górę cały ekwipunek nurkowy i sprzęt medyczny. Co prawda będziemy mieli tragarzy, ale część ekwipunku będziemy też wnosić sami. Musimy być dobrze zaaklimatyzowani, żeby nurkowanie było bezpieczne. Poza tym istotną częścią ekspedycji są badania medyczne. Dlatego wszystko jest tak zaplanowane, że zanim podejmiemy "atak" jeziora, spędzimy 2 tygodnie na trekkingach. To oczywiście jest za krótko, żeby w organizmie wytworzyły się czerwone krwinki, które są niezbędne, by skutecznie dostarczać tlen do tkanek. Ale to wystarczający czas, by organizm "przyzwyczaił się" do wysokości i funkcjonowania w stanie niedotlenienia. WP: Czy samo nurkowanie jest niebezpieczne?

- Nie spodziewam się problemów technicznych, choć oczywiście zakładamy różne scenariusze. Dlatego przed wylotem zaplanowaliśmy kilka nurkowań testowych, by sprawdzić różne warianty konfiguracji sprzętu. Nie wiemy też, czy woda w jeziorze jest słodka czy słona, a to determinuje ilość balastu, którą zabierzemy pod wodę. Zakładamy, że będzie słodka, bo prawdopodobnie pochodzi z wytopionego śniegu, ale oczywiście zostawiamy sobie furtkę. Nie wiemy też, jaka będzie głębokość jeziora. Dlatego musimy mieć przygotowanych kilka wariantów dekompresji. Jedno jest pewne - będzie to nurkowanie eksperymentalne, a to z powodu braku algorytmów dekompresyjnych. Tak naprawdę wytyczamy nowe szlaki. Ludzi, którzy zanurkowali na wysokości powyżej 5500 metrów można policzyć na palcach dwóch rąk, choć na ten temat brak jest dokładnych informacji. Ale z całą pewnością więcej osób było na Księżycu! Więc to cały czas jest nurkowanie eksperymentalne. Dotychczas opracowane algorytmy dekompresyjne stosowane np. w tabelach i komputerach
nurkowych, mają zastosowanie do 3000 metrów. Wszystko co jest powyżej, robi się według własnego doświadczenia, własnych obliczeń i... na własne ryzyko.

WP: Polacy mają jakieś specjalne predyspozycje czy umiejętności? Wśród tych sześciu-siedmiu osób, które zanurkowało powyżej 5500 m., jest aż troje naszych rodaków.

- Wygląda na to, że stało się to taką naszą polską specjalnością.

WP: Tak jak himalaizm zimowy?

- Podobnie, choć oczywiście nie chciałbym tego porównywać. To jednak zupełnie dwie różne dyscypliny sportu. Niewątpliwie tym, co nas łączy, jest próba wytyczania nowych szlaków, przesuwania granic, dowiedzenia się więcej o sobie.

WP: W wyprawie nie bierze udział żadna kobieta. Dlaczego?

- Trzy lata temu mieliśmy jedną uczestniczkę. Aklimatyzowała się najlepiej z nas wszystkich, biegała po górach jak kozica, niejednokrotnie powodując u nas lekkie ukłucie zazdrości. Tym razem miałem plan zabrać ze sobą dwie kobiety. Oczywiście miałem świadomość, że z mojej, medycznej strony, utrudniłem sobie zadanie, gdyż im grupa badana jest bardziej jednolita, tym wyniki badań są bardziej porównywalne i łatwiejsze do analizy. A przy udziale kobiet musiałbym uwzględnić choćby wahania hormonalne. Z drugiej strony, dla badacza każda dodatkowa informacja jest nie lada łakomym kąskiem. Niestety powody zawodowe i rodzinne spowodowały, że będziemy tylko w męskiej grupie.

WP: Czy te wszystkie badania, które pan przeprowadza nie irytują współtowarzyszy podróży?

- Wbrew pozorom większość podchodzi do tego z dużym zainteresowaniem, a czasem nawet entuzjazmem. Jeśli chodzi o MedExpedition, to badania medyczne są istotną częścią ekspedycji, więc decydując się na udział w wyprawie, automatycznie stają się "królikami doświadczalnymi". Natomiast na wyprawach nurkowych, gdzie udział w badaniach proponuję ludziom, którzy postanowili spędzić miło czas na wakacjach, to różnie to bywa. Niektórzy podchodzili z dystansem, ale potem sami proponowali, by zmierzyć im ciśnienie czy sprawdzić saturację. Okazuje się, że zwycięża ciekawość, jak organizm ludzki reaguje na nurkowanie.

Liczę więc, że powody dla których to robię, mają dla współtowarzyszy znaczenie. Wracając do choroby wysokościowej. Dotyka ona osób, które przebywają powyżej 2500-3500 m n.p.m. Wiele osób, albo nie wie o ryzyku, albo je bagatelizuje. A liczba osób narażonych na występowanie choroby wysokościowej jest bardzo duża. I będzie jeszcze większa, bo coraz więcej ludzi aktywnie spędza czas i coraz więcej z nich wybiera wysokie góry. Wcale nie jest rzadkością wyprawa na Kilimandżaro w ramach podróży poślubnej. Tak więc, jeśli uda się w końcu znaleźć mechanizmy prowadzące do rozwoju choroby wysokościowej, to może będzie można sporą część tych ludzi przed nią uchronić. Jak znamy przyczynę, to dużo łatwiej jest znaleźć lekarstwo.

WP: Będziecie mieli wszczepione pod skórę rejestratory arytmii. W jakim celu?

- Zrobimy to, by dokładnie ocenić jak funkcjonuje serce w ekstremalnych warunkach. Do tej pory nikt tego nie robił, nie w ten sposób. Dzięki tym urządzeniom osoby nurkujące będą monitorowane przez 24 godziny na dobę, także, a może przede wszystkim podczas ekstremalnego nurkowania. Wszelkie zaburzenia w pracy serca, które nam się przytrafią zostaną zarejestrowane. Jednak na dużej wysokości serce jest tak obciążone, że pamięć urządzeń zapełnilibyśmy w ciągu jednego, dwóch dni. Dlatego bierzemy ze sobą modem satelitarny, a zapis z rejestratorów codziennie będzie sczytywany i transmitowany na serwer w Polsce. Dzięki temu wszystkie dane będą dostępne do dalszej analizy. Rejestratory będą pod skórą przez całą wyprawę, a usunięte zostaną zaraz po powrocie do domu.

WP: W jakich wypadkach takie rejestratory są używane przez pacjentów?

- Zwykle takie rejestratory są wszczepiane osobom, które tracą przytomność z niejasnych przyczyn. Pacjent może z nim chodzić przez miesiące, a czasem nawet lata po to, by zarejestrować ten jeden epizod. W naszym przypadku urządzenie będzie miało więcej do roboty. Bazując na doświadczeniach sprzed trzech lat wiem, że w ciągu dnia serce pracuje bardzo szybko, niejednokrotnie prezentując pełne spektrum zaburzeń rytmu. My mieliśmy wszystko, o czym można przeczytać w podręcznikach kardiologicznych: migotania przedsionków, częstoskurcze nadkomorowe, a nawet częstoskurcze komorowe (bardzo poważna arytmia, która w warunkach normalnych powinna budzić duży niepokój). Z kolei w godzinach nocnych znajdujemy się na drugim biegunie arytmii. Serce zaczyna pracować bardzo wolno - niejednokrotnie rejestrowałem 30 uderzeń na minutę. A u dwóch uczestników stwierdziłem epizody przerw w pracy serca, trwające nawet do 5 sekund. Na co dzień wszczepiam rozruszniki serca; widząc taki wynik u pacjenta nie wahałbym się przed
zaproponowaniem operacji. Rejestratory będą więc bardzo przydatne.

WP: Oprócz medycyny i nurkowania ma Pan czas na inne zajęcia?

- Moją największą pasją jest podróżowanie. Ale zawsze staram się to łączyć z medycyną. I w przypadku projektu MedExpedition to się świetnie sprawdza. Z innych, niemedycznych eskapad największe wrażenie zrobiło na mnie tropienie górskich goryli w Ugandzie. To nieprawdopodobna historia, która wciąż powoduje dreszcze emocji. W górach porośniętych gęstą dżunglą, na wysokości 2000 metrów, żyje ostatnie 600 sztuk tego gatunku. Po kilku godzinach bardzo żmudnego trekkingu w rzęsistym deszczu i człapania po kolana w błocie, znaleźliśmy je. Siedziały w krzakach i jadły jak gdyby nigdy nic. Stada pilnował wielki samiec. Nie pozwalał nam podejść blisko, ale i tak były na wyciągnięcie ręki. Dostojne i majestatyczne, a jednocześnie takie... ludzkie. To było jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć w moim życiu. Uwielbiam zwierzęta i poza nurkowaniem z rekinami wielorybimi, ogromnymi mantami czy obcowania z delfinami, to były chwile, które zapadły w pamięci na całe życie.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Dr Patryk Krzyżak - kardiolog, wspinacz wysokogórski i lekarz nurkowy, pasjonat wulkanów. Na co dzień pracuje w Szpitalu Bielańskim w Warszawie, gdzie wszczepia pacjentom stymulatory serca. Od lat prowadzi unikalne badania nad funkcją układu krążenia w warunkach ekstremalnych.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
nurkowanieandyarytmia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (106)