Polacy po krwawej walce zdobyli wzgórze
67 lat temu plutonowy Emil Czech zagrał na ruinach klasztoru na Monte Cassino hejnał mariacki – fakt ten utrwalony na zdjęciach stał się symbolem polskiego zwycięstwa.
18.05.2011 | aktual.: 18.05.2011 08:26
18 maja 1944 roku na Monte Cassino poranne zachmurzenie ustąpiło słońcu. O godzinie 10 rano było już upalnie, a wzgórza były czerwone od kwitnących maków. Krajobraz wokół był apokaliptyczny: pomiędzy kwiatami leżały ciała martwych żołnierzy, nie było już lasu a jedynie sterczące kikuty drzew obdarte z kory, pozbawione koron i gałęzi. Co krok lej po minie. Przez ostatnie siedem dni żołnierze z 3. Dywizji Strzelców Karpackich należącej do 2. Korpusu Polskiego walczyli tu bez wytchnienia z doskonale wyszkolonymi Niemcami z 1. Dywizji Spadochronowej, próbując odebrać im kolejne wzgórza.
Ten dzień był jednak inny od pozostałych – po zaciętych walkach i ogłuszających bombardowaniach nastała przejmująca cisza. Poprzedniej nocy padły kluczowe dla zdobycia Monte Cassino wzgórza 593 i skaliste 569, równocześnie polscy żołnierze zajęli Masę Albanetę – wówczas wiadomym już było, że opór Niemców został złamany. Zajęcie klasztoru było kwestią kilku godzin.
Tuż przed godziną 10 rano generał 8. Armii Brytyjskiej Olivier Leese w rozmowie telefonicznej z z gen. Władysławem Andersem gratulował mu zwycięstwa. Stwierdził, że Korpus Polski przez swoją niezłomną walkę przyczynił się do wygrania całej bitwy.
W tym samym czasie na wzgórze klasztorne dotarło już trzynastu żołnierzy z 12. Pułku Ułanów Podolskich na czele z por. Kazimierzem Gurbielem, który po latach wspominał: „Porucznik Mieczysław Sander powiedział do mnie: »Kaziu, wal do klasztoru. Spenetruj co i jak. Powiadają, że Niemców już nie ma. Nie wierz. Bądź ostrożny jakby tam jeszcze siedzieli«”. Gurbiel poszedł, jak stał: bez hełmu, bez tomigana (pistoletu maszynowego), w samej tylko koszuli, w furażerce na głowie i z coltem. U podnóża góry klasztornej pozostawił na straży sześciu ułanów, a sam z Antonim Wróblewskim, Wilhelem Wadasem oraz czterema innymi żołnierzami ruszył ku zadymionym ruinom. Kiedy znaleźli się pod szerokimi na 1,5 metra murami Wadas wspiął się na ramiona Wróblewskiego i jako pierwszy znalazł się na dziedzińcu. Jego oczom ukazały się klasztorne ruiny, wszystko było starte na proch, pozostał tylko fragment jednego krużganka. Na środku stała pozbawiona głowy figura św. Benedykta.
Zaraz za ułanami Gurbiela nadszedł Józef Bruliński, goniec porucznika Leona Hrynkiewicza, który dotarł do klasztoru z kolejną grupą szturmową. Bruliński niósł czerwono-niebiesko-biały proporczyk 12. Pułku Ułanów Podolskich. Zmięty, bo zszyty naprędce z flagi Czerwonego Krzyża, niebieskiej chustki i kawałka bandaża, osadzony na gałęzi, Bruliński – bo to jemu przypadł ten honor – zatknął pomiędzy gruzy w dobrze widocznym miejscu. Wkrótce z dowództwa korpusu przybyła kolejna ekipa z flagą, którą umieszczono na maszcie na północnej baszcie. Obok niej zawieszono także flagę brytyjską.
Wśród ruin ułani zastali jeszcze 16 zmęczonych i rannych niemieckich żołnierzy, reszta wycofała się poprzedniej nocy. Ich podporucznik poprosił Polaków żeby dali im kwadrans na oporządzenie się. Poza trzema ciężko rannymi, jeńcy zostali odesłani do szwadronu. W zajmowanych przez nich pomieszczeniach okna były zapchane materacami, szmatami i książkami. Na stole stały puszki konserw, talerze z niedokończonym obiadem, paczki papierosów Coriso, ulotki brytyjskie do żołnierzy niemieckich, karabiny, amunicja. W dość dobrym stanie zachowała się sala księgarni wraz z książkami na półkach, jak wspominał ppor. Witold Domański korespondent wojenny i fotograf z dywizyjnego referatu kultury. W jednym z korytarzy stały wielkie skrzynie oraz plecaki. W środku odnaleziono rozkładające się szczątki ciał poległych Niemców, których ich towarzysze broni nie mieli kiedy i jak pochować.
Około 11 w klasztorze było już kilkadziesiąt osób, a kwadrans później ppr. Tadeusz Drabczyński nadał gołębiem pocztowym do dowództwa 2. Korpusu Polskiego meldunek o zajęciu klasztoru Monte Cassino przez Polaków. Gołąb doleciał o 11.40 a ci, którzy mieli go w ręku zobaczyli, że na kartce była napisana tylko jedna litera „V” (jak victory – zwycięstwo).
Wkrótce na dziedziniec klasztoru przybyło kilkudziesięciu korespondentów wojennych. Kronikarz 3. Kompanii pisał: „Kręcą się po klasztorze, wypytują o różne, czasami śmieszne szczegóły walki, fotografują nas we wszystkich możliwych pozach, ustawiają przed klasztorem i z wycelowanymi Thompsonami każą maszerować w stronę budynku lub pochylać się nad zdobytą bronią. Panowie reporterzy tworzą teatralną wersję walk o Monte Cassino”. Za chwilę zainteresowanie reporterów przykuje postać plutonowego Emila Czecha, trębacza z 3. Batalionu Saperów.
Tego dnia nad ranem Emil Czech odpoczywał w schronie, wokół niego sanitariusze opatrywali rannych. Nagle pojawił się porucznik por. Henryk Woźnicki i powiedział: „Plutonowy Czech, macie do wykonania bojowe zadanie. Na rozkaz gen. brygady Bronisława Ducha podjedziecie pod klasztor i pod polską flagą odegracie hejnał mariacki”. Czech dostał cornet i wraz z kierowcą ruszyli pod górę samochodem. W połowie drogi pojazd zatrzymał się, a kierowca oznajmił, że dalej nie jedzie, bo chce żyć. Trębacz wysiadł. Na szczęście zobaczył nadjeżdżającego znajomego lekarza Stanisława Szczepanka, który podwiózł Czecha tak blisko klasztoru jak się dało.
Na dziedzińcu klasztornym zdenerwowany i wzruszony Emil Czech podszedł pod falującą na wietrze polską flagę. Choć grał hejnał już nie raz, to tym razem bał się, żeby się nie pomylić. Wokół zebrali się żołnierze i fotoreporterzy. Plutonowy Czech przyłożył trąbkę do ust i zaczął grać – oczy zmęczonych i brudnych Polaków zaczęły się szklić.
Marta Tychmanowicz specjalnie dla Wirtualnej Polski