Polacy: desant na Ukrainę
Jest miejsce, gdzie Polacy zarabiają kilka razy więcej niż w Polsce, dostają mieszkania, luksusowe samochody i traktuje się ich z wyjątkowym szacunkiem. To Kijów – nowa mekka polskich specjalistów.
21.01.2008 | aktual.: 28.04.2008 16:53
Gdy Tomasz Lis będzie na początku lutego prowadził swój pierwszy program w TVP, jego była zastępczyni Aleksandra Karasińska, która razem z nim odeszła z Polsatu, będzie dopinała pierwszy etap projektu nowej telewizji informacyjnej. Telewizja ma być częścią koncernu TRK i nadawać na Ukrainie. Do Kijowa Karasińska wyjechała w połowie listopada, po tym jak pojawiła się propozycja od szefa TRK Ukraina Waldemara Dzikiego, do niedawna jednego z szefów Polsatu. W ten sposób dziennikarka zasiliła rosnącą rzeszę Polaków ekspatów.
– Trochę się bałam, bo znajomi straszyli, że praca na Ukrainie to prawie jak zsyłka na Syberię. Jednak możliwość tworzenia od podstaw telewizji informacyjnej była dla mnie niesamowicie kusząca. Na miejscu okazało się, że Ki-jów to miasto na europejskim poziomie, a Polaków takich jak ja pracuje tu coraz więcej – mówi Karasińska. Według szacunków ambasady ich liczba zwiększa się o 50 procent rocznie i obecnie grupa liczy około 500 osób. W Kijowie ciężko znaleźć dużą firmę, zwłaszcza międzynarodową, w której na wysokich stanowiskach nie pracowaliby ludzie z Polski.
Ekspaci (popularny skrót od ekspatriantów, czyli opuszczających ojczyznę) to specjaliści, którzy niosą za granicę kaganek wolnego rynku. Znaliśmy ich dotychczas głównie w wydaniu zagranicznym, jako obcokrajowców, którzy na początku lat 90. zajmowali najwyższe stanowiska kierownicze w zachodnich firmach wchodzących właśnie na nasz rynek.
– Teraz następuje swoisty efekt domina: Polacy, którzy przez ostatnie kilkanaście lat zdobywali doświadczenie, dzielą się nim z Ukraińcami, którzy pod względem gospodarczym są na tym poziomie, co my na początku przemian. Dlatego systematycznie szukamy specjalistów z właściwie wszystkich dziedzin: od finansów, przez usługi, media, po budowanie sieci supermarketów, które na Wschodzie wciąż są jeszcze w powijakach – tłumaczy rosnące zapotrzebowanie na Polaków Grażyna Góral, konsultantka z firmy headhunterskiej Hill International.
Grube ryby
41-letni Roman Maszczyk jeszcze półtora roku temu pracował jako dyrektor zarządzający ryzykiem w PKO BP w Warszawie. W końcu stwierdził, że potrzebuje nowych wyzwań i adrenaliny, których polski rynek nie był w stanie mu zaoferować. – Mając do wyboru na przykład szefostwo małego, ściśle wyspecjalizowanego departamentu w banku londyńskim, gdzie wspinaczka krok po kroku po szczeblach kariery trwa ponoć całe lata, a dużymi możliwościami decyzji na rynku wschodnim – najpierw w Moskwie, potem w Kijowie – człowiek nie waha się długo – mówi. Dziś jest wiceprezesem Nadra Banku, przygotowuje go do wejścia na giełdę i tworzy fundusz inwestycyjny. – Moja dotychczasowa praca tutaj utwierdza mnie w przekonaniu, że lepiej być dużą rybą w małym stawie niż małą w dużym – podsumowuje.
Anetta Guzek, jedna z pierwszych ekspatek, od dwóch i pół roku wiceprezes towarzystwa ubezpieczeniowego TAS, woli pracę w Kijowie niż gdzieś na Zachodzie, bo tu jak rzadko gdzie liczą się z jej zdaniem, a tam byłaby „ubogą krewną”. – Dla Ukraińców Polska jest odległym ideałem pod względem gospodarczym, a jednocześnie jest bliska, bo i mentalność słowiańską mamy podobną, i Ukraińcy liczą, że losy ich kraju potoczą się dzięki nam podobnie jak Polski w ostatnich kilkunastu latach – twierdzi Guzek. Dlatego wiceszefowa TAS nie ma problemów przy wprowadzaniu nawet najtrudniejszych reform. – Moi pracownicy na początku byli niechętni, żeby zamienić etaty agentów ubezpieczeniowych na nieznany tu model prowizyjny. Jednak gdy zrozumieli, że w ten sposób zbudujemy większą sieć sprzedaży ubezpieczeń, i zobaczyli wyniki dowodzące, że dzięki tym zmianom nasze obroty podniosły się w ciągu trzech lat prawie siedmiokrotnie, są już mniej sceptyczni – mówi Guzek. Podkreśla jednak, że opór pracowników nigdy nie był otwarty, bo
ukraińska kultura pracy nie uwzględnia dyskusji pracownika z szefem. – Gdy przez kilka miesięcy byłem konsultantem nowo powstającego dziennika, czasem prowokowałem ludzi, żebyśmy się choć trochę pokłócili, bo to może być bardzo twórcze. Nigdy mi się nie udało – uśmiecha się Grzegorz Gauden, były redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Grzegorz Wardyński, dyrektor finansowy w ukraińskim oddziale Coca-Coli, upatruje źródeł takiego stanu rzeczy w specyfice sowieckich zakładów pracy: – Tu wciąż szef jest Bogiem, z całym kultem jego nieomylności i bycia mu posłusznym. Ciężko jest to zmienić chociażby przez przejście z pracownikami na „ty”, bo u nich grzecznościowa forma „wy” jest wyjątkowo zakorzeniona w kulturze pracy – mówi Wardyński. Przyznaje jednak, że ma to dobre strony. – Gdy któregoś wieczoru przeszedłem się po biurze i zobaczyłem, że wiele osób zostawiło na biurkach poufne dane, takie jak raporty finansowe czy plany rozwoju, wystarczył jeden stanowczy e-mail do wszystkich, by po dwóch dniach wszystko było
jak trzeba i już się nie powtórzyło – wspomina.
Kożuch (nie)obowiązkowy
Wielu ekspatom na początku trudno pogodzić się również ze sposobem ubierania się pracowników. – Wschodni styl polega na tym, że kobiety noszą jak na nasz gust niezwykle wyzywające ciuchy, a mężczyźni podkreślają swoją męskość niechlujnym strojem i brakiem dbałości o siebie – opisuje Marcin Czarnecki, szef ukraińskiego oddziału Bongrain, francuskiej firmy produkującej sery. Choć nie wprowadził nigdy oficjalnych wytycznych, zdarzało mu się powiedzieć do współpracowniczki: „Natasza, noś mniejszy dekolt, bo zmniejszasz wydajność pracy u kolegów”.
Sam stara się chodzić w garniturze, głównie dlatego, że szefa w swetrze czy zwykłej koszuli nie traktują poważnie nawet najbardziej niedbale ubrani pracownicy. – Zrozumiałam to na jednym z pierwszych spotkań z moimi współpracownikami, kiedy patrzyli na mnie jak na UFO, bo nie byłam w eleganckiej garsonce i szpilkach, ale w bluzie z kapturem i bojówkach, o braku ostrego makijażu nie wspominając. Na szczęście to przełknęli, więc nie muszę zmieniać ulubionej puchówki na kożuch w panterkę – śmieje się Karasińska.
Znacznie trudniej zmagać się polskim szefom z wszechobecnym tutaj stwierdzeniem „Nie wazmożna” (nie da się). – Pół biedy, gdy pada ono z ust pracownika, kiedy zlecam mu jakieś zadanie. Gorzej, gdy umówionego dnia okazuje się, że nic nie zostało zrobione, bo po drodze wynikły jakieś trudności nie do rozwiązania – mówi Guzek, która mimo wszystko stara się podchodzić do takich sytuacji ze spokojem, ponieważ wie, że zmiana mentalności ludzi to dopiero „nie wazmożna”. Markowi Loose (od pół roku dyrektor do spraw rozwoju biznesu w telewizji TRK Ukraina) czasem jednak trudno podejść do takich sytuacji z dystansem. – Jak tu zachować spokój, gdy po tygodniu okazuje się, że ważny e‑mail dotarł tylko do jednej osoby, bo informatycy nie są w stanie ustawić serwera tak, by wysyłać wiadomości do wszystkich, albo gdy okazuje się, że gabinet dla prezesa telewizji zaplanowany jest w malutkiej kanciapie wychodzącej na odrapany korytarz – wspomina. Przez meandry codzienności polscy ekspaci przedzierają się jednak dużo lepiej
niż ich zachodni koledzy, bo zrozumienie słowiańskiej mentalności i postsowieckiego bałaganu jest tutaj na wagę złota. Polak łatwiej znosi użeranie się w urzędach, niepisane prawa często ważniejsze od tych skodyfikowanych, nieterminowość i niepunktualność, ekspedientki w sklepach, które gdy skończą już swoje plotki, podchodzą do kolejki i warczą: „Czego?” (– Ale są też butiki, gdzie miła obsługa nie tylko uprzejmie doradzi, ale też poczęstuje czekoladą i koniakiem – podkreśla wiceszefowa TAS), czy tak zwane etażne na każdym piętrze wydzielające papier toaletowy nawet w hotelach, w których doba kosztuje 250 dolarów. – Poza tym Polacy, w odróżnieniu od Amerykanów, Niemców czy Francuzów, nie mają właściwie problemów językowych, bo rosyjski mieli w szkole, a ukraiński jest na tyle podobny- do polskiego, że bez kursów rozumie- się go w 50–60 procentach – mówi Roman Maszczyk, który ze swoimi pracownikami porozumiewa się po rosyjsku.
Mają wszystko (oprócz kiszonych ogórków)
Wszystko to sprawia, że polscy pracownicy są na dynamicznie rozwijającym się ukraińskim rynku szczególnie cenni. – Tutaj śmiejemy się, że Polacy jeżdżą do pracy na Zachód sprzątać eleganckie apartamenty, a na Wschodzie dostają je w pakiecie podstawowym. Ostatecznie przecież to ten pakiet, a nie miłość do Ukrainy sprawia, że w samolotach z Warszawy do Kijowa jest tak tłoczno – mówi Anetta Guzek.
Standardowy pakiet, o którym wspomina, prezentuje się rzeczywiście imponująco. Pensje ekspatów to dwu lub trzykrotność tego, co zarabialiby w Polsce (od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych), plus oczywiście wszelkie świadczenia socjalne. Do niedawna Polacy byli więc na tym rynku konkurencyjni, bo żądali mniej niż inni obcokrajowcy, ale ostatnio stawki się wyrównały. W pakiecie podstawowym jest również w pełni wyposażone darmowe mieszkanie w dobrej dzielnicy, co w Kijowie jest o tyle ważne, że ceny wynajmu są o wiele wyższe niż w Warszawie i za dwa pokoje płaci się miesięcznie około 4,5 tysiąca złotych. Samochód jest przynajmniej średniej klasy, przeważnie z kierowcą. Posiadanie szofera jest wśród ekspatów szczególnie częste, nie tylko ze względu na dodatkowy prestiż. Niejednokrotnie nalegają na to zatrudniające ekspatów firmy, bo to wydatek niewielki, a potencjalnie duża oszczędność. W Kijowie na ulicach wciąż jeszcze panuje wolnoamerykanka, więc o wypadek wyjątkowo łatwo. Przeloty do Polski ma się
zagwarantowane zwykle raz w miesiącu, ale można wynegocjować sobie nawet cotygodniowe. Podczas piątkowego rejsu z Kijowa do Warszawy atmosfera jest więc prawie rodzinna, a samolot LOT przypomina pociąg z Warszawy do Łodzi, gdzie pasażerowie znają się ze wspólnych podróży.
Są jednak tacy jak Grzegorz Wardzyński z Coca-Coli, który w rodzinnym kraju był tylko raz – gdy zgubił klucze do kijowskiego mieszkania, a żona, która miała drugi komplet, była akurat w Warszawie. Wardzyński do rodziny jeździć jednak nie musi, bo żona wyjechała na Ukrainę razem z nim. Gdy ekspat chce ściągnąć do Kijowa rodzinę, w jego kontrakcie zwiększa się zwykle metraż wynajmowanego przez firmę mieszkania, a dzieci ekspata mogą chodzić na koszt firmy do międzynarodowej szkoły lub przedszkola, w których czesne wynosi 12 tysięcy dolarów rocznie. Z tej opcji korzysta coraz więcej Polaków, co upodabnia ich do ekspatów z innych krajów, którzy zazwyczaj nie są przywiązani do swojej ojczyzny.– Dla ludzi takich jak my dom jest tam, gdzie jest najlepsze miejsce pracy – tłumaczy Roman Maszczyk z Nadra Banku. – Woleliśmy, żeby nasze dzieci nie przywiązywały się do kraju czy konkretnego domu kosztem rozłąki z tatą, ale żeby wiedziały, że rodzina jest najważniejsza – tłumaczy przeprowadzkę jego żona Izabela. Według
socjologów takie podejście owocuje pojawieniem się modelu wychowania nazywanego TCK, czyli „third culture kids”.
„Dzieciaki trzeciej kultury” wychowują się na styku kultury, z której pochodzą rodzice, i tej, w której dorastało. Choć znają kilka języków, mają znajomych w różnych częściach świata, są bardziej od innych tolerancyjni i elastyczni, za kilka–kilkanaście lat prawdopodobnie będzie im towarzyszyło poczucie wykorzenienia i braku przynależności do konkretnego miejsca na mapie. – Żeby to nie nastąpiło, nasza sześcioletnia Kasia regularnie jeździ do Polski do dziadków, a oni do nas. Poza tym jak tylko trochę podrośnie, pójdzie do polskiej szkoły. Teraz miała na początku trudności z pójściem do zerówki, gdzie mówi się po angielsku, ale po dwóch miesiącach zaaklimatyzowała się i traktuje szkołę jako swoje miejsce – mówi Izabela Maszczyk.
Do międzynarodowych szkół przywiązują się także sami ekspaci. To dlatego, że organizują one różnego rodzaju spotkania integracyjne dla rodziców. Maszczykowie uczestniczyli ostatnio w imprezie prezentującej kuchnię 40 narodów, z których pochodzą koledzy ich córki. Oni sami przynieśli delicje, wafelki prince polo i żubrówkę z sokiem jabłkowym. Ekspaci w Kijowie spotykają się regularnie w pubie O’Brien’s, gdzie o Ukraińców trudno, polski i angielski słychać za to na każdym kroku. O czym rozmawiają na wspólnych spotkaniach? Zwykle narzekają. Na dziurawe drogi, koszmar w urzędach, kilkugodzinne kolejki na granicy czy wreszcie... brak dobrych ogórków kiszonych. Ale dziwnym trafem nikt nie myśli o tym, żeby stąd wyjeżdżać.
Milena Rachid Chehab