Pogoda na referendum. Jak to się robi na świecie?
Polska nie jest jedynym krajem, w którym w najbliższym czasie obywatele będą mogli wypowiedzieć się w referendum. W Szwajcarii głosowanie w referendach to chleb powszedni, a w Wielkiej Brytanii głosuje się tylko w fundamentalnych kwestiach dotyczących przyszłości państwa. Ale nie zawsze odwoływanie się do "woli ludu" wychodzi państwom na dobre.
04.09.2015 | aktual.: 04.09.2015 18:42
Kiedy w czerwcu tego roku 2,5 miliona Szwajcarów głosowało w referendum złożonym z czterech bardzo szczegółowych pytań - dotyczących m.in. reformy systemu finansowania państwowej telewizji czy wprowadzenia podatku katastralnego - nikt nie kwestionował sensu głosowania ani nie nawoływał do jego bojkotu. Referenda nie są tu elementem partyjnej gry, lecz stałym elementem politycznej codzienności. Władze są zobowiązane do zwołania głosowania za każdym razem, kiedy inicjatywę poprze 50 tysięcy obywateli, dlatego co roku - a nawet co kilka miesięcy - Szwajcarzy biorą udział w referendach na wszystkich szczeblach, podejmując decyzje zarówno w kwestiach technicznych, takich jak zmiany podatków czy poprawki do budżetu, jak i tych szerszych, jak ograniczenie imigracji. Nie brakuje również tematów kontrowersyjnych. W 2009 w drodze referendum Szwajcarzy zdecydowali o zakazie budowy minaretów, zaś dwa lata później głosowali nad kwestią... przyznania zwierzętom prawa do adwokata. Niezależnie od tematu, do urn co roku
ruszają ponad 2 miliony Szwajcarów, czyli ok. 40-50 proc. uprawnionych do głosowania. Frekwencja nie ma wpływu na ważność głosowania.
Szwajcaria jest pod względem stosowania referendów ewenementem na skalę światową. Ale do demokracji bezpośredniej coraz częściej - i z dużym sukcesem - odwołują się także inne kraje. Widać to w Wielkiej Brytanii, kraju, który dotychczas w swojej historii stosunkowo rzadko pytał o zdanie obywateli. Tymczasem tylko za kadencji Davida Camerona, doszło już do dwóch takich głosowań: w 2011, kiedy Brytyjczycy odrzucili reformę większościowej ordynacji wyborczej, oraz w zeszłym roku, gdy Szkoci opowiedzieli się przeciwko ogłoszeniu niepodległości.
Oba głosowania były poprzedzone długim, ponadrocznym okresem debaty i kampanii, a do urn poszły tłumy wyborców. Frekwencja w szkockim referendum wyniosła 85 procent. To jednak nie koniec referendalnej ofensywy Camerona. Prawdopodobnie w 2016 roku odbędzie się najważniejsze z nich, od którego zależeć będzie, czy Wielka Brytania wyjdzie z Unii Europejskiej.
Referenda są także stałym elementem systemu politycznego w Irlandii. Zielona Wyspa jest jednym z niewielu państw, w których na drodze ogólnonarodowych głosowań decyduje się o kwestiach światopoglądowych. Wielokrotnie przedmiotem referendów była aborcja, w 2001 roku zakazano w ten sposób kary śmierci, a w maju tego roku Irlandia została pierwszym krajem na świecie, w którym w drodze referendum zalegalizowano małżeństwa jednopłciowe. W tym przypadku również obu kampaniom dano wiele czasu na debatę, a frekwencja wyniosła zdecydowanie ponad 50 procent.
Nie wszystkie referenda są jednak tak dobrze zorganizowane i nie wszystkie służą jako budujący przykład odwołania się do vox populi.
Przekonał się o tym rząd Grecji, który instytucję referendum potraktował jako kartę przetargową w negocjacjach dotyczących spłaty greckiego długu. W zwołanym naprędce i w atmosferze chaosu głosowaniu Grecy co prawda opowiedzieli się, zgodnie z planem rządu, za odrzuceniem ciężkich warunków zawartych w propozycji wierzycieli, lecz manewr przyniósł skutek odwrotny od zamierzonego. W ostateczności Grecy zostali zmuszeni do zaakceptowania jeszcze bardziej drakońskiego planu reform.
Kompromitacją zakończył się też pomysł zorganizowania niepodległościowego referendum w Katalonii. Kontrolowany przez separatystów kataloński rząd najpierw zwołał referendum nad secesją, lecz jako że był on niezgodny z prawem, musiał się z tego pomysłu wycofać. Ostatecznie głosowanie się odbyło pod nazwą "niewiążącego procesu obywatelskiej partycypacji", lecz udział wzięło w nim niewiele ponad 30 procent obywateli. W rezultacie akcja nie tylko nie wzmocniła pozycji Katalonii, ale podważyła powagę obozu niepodległościowego.
Lekcja z tych doświadczeń jest jedna: aby referendum miało sens, musi być przemyślane i poprzedzone rzetelną i długą debatą. W przeciwnym wypadku zamiast świętem demokracji, może być jej zaprzeczeniem.