Pogaduchy z Bogusławem Kaczyńskim
Rozmowa z Bogusławem Kaczyńskim, muzykiem, miłośnikiem opery i menadżerem kultury, ulubieńcem publiczności, który gościł w Tczewie.
17.05.2006 | aktual.: 17.05.2006 08:26
Jest pan pierwszy raz w Tczewie. Jakie wywiezie pan wrażenia z pobytu w naszym mieście?
- To bardzo piękne miasto, tonące w zieleni, o ładnej architekturze. Zamierzam jeszcze trochę pospacerować, żeby zobaczyć wszystko z bliska. Maj to jest taki efektowny dla miast miesiąc, kiedy wszystko kwitnie, zieleni się, jest bardzo pięknie... No i świetna publiczność. Naprawdę, przecież ja spotykam się z publicznością na całym świecie i mogę powiedzieć, że w Tczewie była taka inteligencka publiczność. Bardzo mi się spodobała, naprawdę...
Wróćmy na chwilę do pana dzieciństwa. Przyjmuje się, że naukę gry na pianinie rozpoczyna się w wieku 5, 6 lat, kiedy już bez problemów dziecko sięga do pedałów instrumentu. Pan tymczasem zaczął ją w wieku... dwóch lat. Czego taki mały szkrab mógł się nauczyć?
- To prawda. Mój ojciec był niecierpliwy i od początku, kiedy już tylko mogłem siedzieć, coś robić, to zaczął najpierw mnie uczyć, a potem również moją młodszą siostrę. Mój ojciec nie był zawodowym muzykiem, ale całe życie marzył o tym, żeby grać. No, ale jego życie tak się ułożyło, że to było nierealne, niemożliwe. Jego dzieciństwo było po prostu fatalne, tragiczne - rewolucja w Rosji, na Ukrainie – wszystko spłonęło. W ogóle makabryczne rzeczy. On sobie przysiągł, że jeżeli będzie miał dzieci, to one będą muzykami. To nawet nie chodziło o to żebyśmy my utrzymywali się z tego zawodu, tylko żebyśmy byli wrażliwi na muzykę. Od dziecka muzykowano w naszym domu, śpiewano pięknie. To był taki muzykalny dom. Stąd też ojciec starał się jak tylko było to możliwe nas kształcić muzycznie. Ja byłem akurat podatny na te jego eksperymenty, siostra kategorycznie nie. Była jeszcze dziewczynką i mimo że miała absolutny słuch - ja też mam absolutny słuch - po prostu powiedziała, że nie będzie grała. Ojciec miał ostre scysje
z nią, ale nie udało mu się złamać jej uporu. Zresztą siostra teraz żałuje. Jest matematykiem, mieszka w Sztokholmie, zajmuje bardzo ważną pozycję w tej dziedzinie w Szwecji, no i mówi, że żałuje, że nie uległa ojcu. Dałaby wiele, aby móc teraz usiąść i zagrać na pianinie na przykład mazurki Chopina.
Pan jednak w swoim dorosłym życiu postawił też na teorię muzyki...
- To było z konieczności. Mój ojciec nigdy tego nie mógł przeboleć do końca, że ja przestałem grać. Po prostu nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności sforsowałem sobie prawą rękę i to w sposób bardzo dramatyczny przed samym dyplomem... Może chciałem za wiele... I ta ręka zawsze dawała mi znać o sobie. Życie stawało się koszmarem po prostu, stąd rozpocząłem studia teoretyczne, za namową profesorów z akademii, zresztą, którzy widzieli we mnie kogoś kto będzie coś tworzył, coś robił... I oni mieli rację.
Sposób, w jaki przekazuje pan swoją wiedzę na pewno w niczym nie przypomina wykładów. Pana wypowiedzi są bardzo proste, a zarazem pełne głębokich treści. Docierają do każdego słuchacza. Czy to jest pana metoda na krzewienie wiedzy o dobrej muzyce?
- Tak. Trzeba znaleźć jakiś punkt w tej skali jaką jest społeczeństwo, estetyka społeczeństwa, wrażliwość społeczeństwa. Staram się od początku mówić do "środka". Ci którzy nic nie wiedzą na dany temat coś zrozumieją i ci, którzy wiedzą też chętnie posłuchają. Nieraz w rozmowach z moimi kolegami muzykologami ja im wyjaśniam: tak jak wy chcecie ja mogę od zaraz mówić tylko bez dwóch słowników obcych i tak nikt tego nie zrozumie, nikt tego nie przyjmie. To nie jest sztuka być mędrcem, czy udawać mędrca, mówić tak, że nikt go nie rozumie. To wielki błąd. Czy państwo dadzą wiarę, że ja mam wiele występów, gdzie zaczynam o czymś mówić i widzę, że to albo to absolutnie nie trafia, że ludzie absolutnie nie rozumieją o czym ja mówię i nie nadążają za mną i już są obok mnie. Wówczas zupełnie zmieniam sposób mówienia. Wiem, że ja muszę tę publiczność, którą mam przed sobą "zarazić" tym, o czym ja mówię. Powiedział pan, że dzieli swoje życie na dwa etapy – do spotkania z Marią Callas i po tym spotkaniu. Co takiego
było w tym zdarzeniu, że stał się on takim punktem granicznym w pana życiu?
- Ja spotkałem po raz pierwszy w życiu taką osobowość otoczoną dworem możnych tego świata. Byłem wtedy jeszcze młodym człowiekiem. Nie tylko ją wówczas poznałem, ale i Arystotelesa Onassisa, Jacqueline Kennedy, Liz Taylor, Richarda Burtona, księżną Monako, księcia Monako i wielu innych. To był dla mnie zaczarowany świat. Maria Callas była dla mnie nadzwyczaj miła. Ja na nią patrzyłem jak na jakąś grecką boginię, która zjawiła się na świecie, zeszła gdzieś z Olimpu na moment, po czym zniknęła. Bo to była taka osobowość. Ona swoim pojawieniem się dokonała całkowitej przemiany w estetyce sztuki operowej. To był ktoś niezwykły wręcz nieprawdopodobny.
Sądząc jednak po dzisiejszym monodramie jednak w pana sercu szczególne miejsce zajmuje Jan Kiepura...
- Oczywiście, oczywiście. Wspaniały człowiek, który potrafił zrealizować pasję swojego życia. To nie było proste. Jeśli się człowiek rodzi w dusznym, zadymionym Sosnowcu, w rodzinie piekarza, który jakoś tam na warunki sosnowieckie prosperuje, ale nic więcej, to są skromne warunki. I ten jego upór, determinacja, gdzie on absolutnie nie poddaje się niczemu, żadnym przeciwnościom losu. On ich miał masę, ja nie o wszystkim mówiłem, bo to jest niemożliwe po prostu. To jest materiał na serial. On umiał wyjść z tego, nie załamywać się, nie poddawać się, tylko iść do przodu, kiedy ma się cel przed sobą do zrealizowania, bo załamać się, zrezygnować w trakcie to nie jest żadna sztuka, To każdy potrafi, a tutaj do przodu trzeba iść. I on pokazał można iść do przodu.
Jak pan ocenia świadomość muzyczną młodych ludzi?
- No, wyrosły nam pokolenia, bo to nie jedno, lecz kilka pokoleń ludzi głuchych. I oczywiście za to my wszyscy ponosimy odpowiedzialność, chociaż przede wszystkim rządzący, że dopuszczono do tego, żeby wycofać ze szkół umuzykalnianie, lekcje muzyki, zajęcia w chórze, czy orkiestrze. To nie jest wychowanie przyszłych wrażliwych ludzi. Po prostu pozbawiono tych młodych ludzi dostępu do tych rzeczy i nie liczmy na to, że w domach tak rozwija się to zainteresowanie. Ci ludzie w tych domach zwyczajnych także są dalecy od tej wysokiej kultury, szlachetności pewnej sztuki, u nich raczej nie istnieje to. Oni raczej prowadzają te dzieci na mecze, pokazują sztukę boksu, wyścigi kolarskie, ale żeby pójść do filharmonii z dzieckiem, to absolutnie nie w modzie, to przestało być modne. I to jest wielki błąd, który będzie się mścił przez dziesięciolecia całe, bo to są dziesięciolecia całe ludzi niewrażliwych, którzy nie tyle, że nie słyszą, ale i nie mają tej ciekawości, żeby zobaczyć, posłuchać, pójść do tej filharmonii.
I to nie zależy od tego czy ktoś urodził się w wielkim, czy małym mieście.
Znam ludzi, którzy urodzili się w małej wioseczce, dosłownie chałupa stała za ruczajem, w lasku brzozowym i ten ktoś w trudzie skończył szkołę podstawową, gimnazjum, dostał się na studia do Warszawy. I pierwsze swoje kroki skierował do filharmonii, do Teatru Wielkiego. Do mnie ci ludzie podchodzą, rozmawiają. Dzisiaj już prowadzą swojego chłopaka, narzeczonego, te swoje dzieci maleńkie prowadzą do filharmonii, jak ciocia Jadzia prowadzi programy muzyczne. I oni się urodzili z dala od naszej cywilizacji. Znam ludzi urodzonych w dobrobycie, ukształtowanych, którzy żyją w jakiejś pogardzie dla wysokiej kultury. Ale to jest wszystko do wzięcia przez człowieka. To jest propozycja nasza – macie, zachwycajcie się Beethovenem, Mozartem, Bachem, Chopinem. Jeśli ktoś jest na to niewrażliwy, to musi przeżyć życie z daleka od tych rzeczy. Tylko on będzie uboższy, jego reakcje będą uboższe i on nie pozna w życiu tych cudownych rzeczy, bez których ja sobie życia nie wyobrażam po prostu.
Na antenie telewizji publicznej pojawia się co prawda opera miesiąca, ale zazwyczaj jest to późna pora. Czy pana zdaniem jest to również przejaw pewnego rodzaju pogardy, o której pan wspomniał...
- Wie pani ciągle jeszcze czekamy na prezesa w telewizji, który będzie łaskawym okiem spoglądał na kulturę, nie będzie liczył słupków oglądalności. Chociaż ostatni balet "Bajadera", mimo że było to po jedenastej w nocy, oglądało ponad milion osób. Jest to wynik zachwycający. Chociaż będę nalegał na to i będę nowego prezesa o to prosił, aby takie rzeczy były pokazywane o godzinie 14 w niedzielę, kiedy rodzina zasiada do obiadu, Kiedy można dzieciom to pokazać, młodzieży. Żeby młodzież nie pozostała w negacji do tego co my proponujemy z dorobku światowej kultury, bo oni pozostają często w negacji. Trzeba rozmawiać z tą młodzieżą. Ci młodzi ludzie do mnie podchodzą, a kiedy ja ich pytam o muzykę poważną, to oni są na "nie", ale nigdy o niej nie słyszeli. To jest najgorsze co może być. Ja rozumiem, że ktoś poznaje to i mówi „tak znam, ale nie, to nie dla mnie”. To rozumiem. Ale jeżeli ktoś czegoś nie zna i mówi, że nie, to tego nie pojmuję.
Jest pan szalenie zapracowanym człowiekiem. Czego pan słucha, jeśli zdarzy się chwila oddechu?
- Różnych rzeczy w zależności od chwili. Człowiek ma różne potrzeby emocjonalne. Jednego dnia wracam do domu i słucham miłosnej śmierci Izoldy z dramatu Ryszarda Wagnera, innym razem za skarby świata bym tego nie słuchał, za to na przykład nokturnu Chopina. Innym razem słucham śpiewającej Edith Piaff, a jeszcze innym arii z operetki "Kraina uśmiechu" – to zależy od chwili, czego człowiek w tym momencie potrzebuje i musi to znaleźć. Ostatnio jestem na etapie słuchania symfonii Beethovena. Przywiozłem z zagranicy wspaniałe nagranie. Słucham bez końca tego koncertu i nie mogę się nim nasycić, nacieszyć, ale wiem, że za moment sięgnę po inne rzeczy, które będą mi w tym momencie niezbędne po prostu do życia.
Dziękuję za rozmowę.
Krystyna Paszkowska