PublicystykaPlan rozwoju Polski. Tomasz Wróblewski: gdzie te czebole Morawieckiego?

Plan rozwoju Polski. Tomasz Wróblewski: gdzie te czebole Morawieckiego?

Po 25 latach transformacji i wielomiliardowych inwestycji z UE, na palcach jednej ręki możemy policzyć firmy budowlane, mogące stawać do największych europejskich przetargów. Większość padła ofiarą głupiej polityki otwartości, niemającej nic wspólnego z wolnością rynkową, a sporo z umiejętnością przechytrzania systemu zamówień publicznych. A jeżeli nawet zachowały swoje dawne nazwy jak Mostostal, to dawno już nie są w polskich rękach - pisze Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Wprost", dla Wirtualnej Polski.

Plan rozwoju Polski. Tomasz Wróblewski: gdzie te czebole Morawieckiego?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Stanislaw Kowalczuk
Tomasz Wróblewski

W wytyczaniu nowej drogi, najtrudniejsze jest porzucenie tej starej. I to może być najsłabszy punkt programu Morawieckiego. Jak spowodować, żeby wszystkie wymienione przez wicepremiera warunki zrywu gospodarczego wystąpiły w jednym czasie, w jednym miejscu i wszyscy zgodzili się przerzucić zwrotnicę?

Żeby przeprowadzić głębokie zmiany strukturalne i stworzyć bilionowe zasoby inwestycyjne trzeba zbudować masę krytyczną rządowych agencji, firm i spółek skarbu państwa, połączonych w jeden organizm z jednym celem realizowanym przez dziesiątki prezesów. Ludzi z rozmaitych ścieżek życia, z różnymi ambicjami i słabościami. Takie polskie czebole. Odpowiednik południowokoreańskich prywatnych firm, zorganizowanych na wzór wojskowego drylu. Każda działająca samodzielnie, ale trochę jak muzyk w orkiestrze narodowej, grający z tych samych nut. Do tego potrzebna jest nie tylko wizja i ten, kto pisze te nuty, ale też silny rząd z jednym ośrodkiem decyzyjnym. Coś, czego dotąd nie udało się stworzyć.

Założymy na chwilę, że wicepremier Morawiecki znajdzie w sobie dość sił, charyzmy i zaplecza politycznego, żeby stworzyć wokół siebie taki super resort. Moc porównywalną tylko z wczesnym Balcerowiczem. Pytanie, czy urzędnicy zaakceptują ten stan rzeczy i zrozumieją, że wicepremier mówiąc o "konstytucji dla biznesu", myślał o służebnej roli biurokracji i o wygodzie petentów, a nie biurokratów.

Konstytucja brzmi intrygująco i z pewnością dobitniej niż wszystkie dotychczasowe programy wsparcia przedsiębiorczości. Pamiętajmy jednak, że to jest ten sam rząd, który jak żaden dotąd, opowiada się za interwencjonizmem społecznym i wspieraniem kosztownych programów demograficznych czy edukacyjnych. Jak rząd zdoła inwestować w "500+" ograniczając jednocześnie obciążenia podatkowe dla wybranych branż, o których wspomniał Morawiecki.

Morawiecki nie jest pierwszym polskim politykiem, który pięknie mówi o inwestowaniu w innowacyjność, ale z autentyczną innowacją jest jak z prawdziwą miłością - nie da się jej kupić. Biznes musi być na nią gotowy - przekonany o stabilności i przewidywalności państwa. Pewien, że nowe regulacje nie zmiotą ich inwestycji razem z nowym podatkiem. Pieniędzy na innowacje nam nigdy nie brakowało. Przeciwnie, było ich za dużo. W latach 2007-2013 Polska wydała na innowacyjne projekty 44 mld zł z unijnej pomocy. W 2006 r. 23 proc. polskich firm zostało zakwalifikowanych jako firmy innowacyjne.

Dziś, po tym jak zaabsorbowaliśmy miliardy pomocy unijnej, zaledwie 17 proc. spełnia warunki innowacyjnych. Można odnieść wrażenie, że im większa troska rządu i publicznych pieniędzy o innowacje, tym prymitywniejszy staje się nasz przemysł. To oczywiście nie jest tak, że nie ma w Polsce nowoczesnych taśm produkcyjnych, innowacyjnych rozwiązań. Są, i Morawiecki wspomniał o kilku z nich. Problem w tym, że tam gdzie pojawiają się "darmowe", publiczne czy unijne pieniądze na innowacyjność, tam pojawiają się firmy, które tworzą innowacyjne projekty pod pieniądze. Byle pozyskać wsparcie i uciec. W tym zagraniczne koncerny, które rejestrują w Polsce firmy i swoje stare, francuskie czy duńskie patenty wystawiają do „konkursów” na innowacyjność w Polsce. W efekcie, za pieniądze polskiego podatnika powstają zakłady, których innowacja sprowadza się do zatrudniania nisko płatnych pracowników przy bardzo drogiej i nowoczesnej taśmie produkcyjnej wynalezionej przez Niemca czy Holendra.

I wreszcie najtrudniejsze zadanie jakie stawia sobie Morawiecki. Jak z gospodarki zależnej i słabo opłacanego rynku pracy przejść do gospodarki w pełni samodzielnej, z własnymi markami i wysokimi pensjami.

Z danych NBP wynika, że w towarach eksportowanych z Polski do Niemiec 43 proc. stanowią produkty wcześniej importowane. Zaledwie 50 proc. wartości wyeksportowanego polskiego Opla, który został wyprodukowany w Gliwicach, to części wytworzone w Polsce, reszta pochodzi łącznie z 14 państw. W przypadku Volkswagena produkowanego w Polsce procent importowanych części sięga nawet 60 proc. Jakiekolwiek myślenie o przebudowie struktury polskiego przemysłu oznaczałoby wsparcie dla innych branż, co niezwykle ciężko jest wykonać. Najlepiej wiedzą o tym Czesi i Węgrzy.

W ekonomii nazywa się to korpo-koncentracją. Zjawisko koncentrowania eksportu wokół kilku czy kilkunastu największych zagranicznych korporacji. W przypadku Polski pięciu największych eksporterów kontroluje 10,4 proc. eksportu. Łącznie obce korporacje to 21 proc. naszego eksportu, co i tak jest doskonałym wynikiem w porównaniu ze Słowacją, gdzie wynosi 40,8 proc. W produktach spożywczych proporcje wyglądają inaczej niż w przemyśle samochodowym, ale i tu zobaczymy, że opakowania do produktów mięsnych pochodzą z importu. Pasze, antybiotyki, taśmy produkcyjne, obsługa techniczna, bankowa i firmy pośredniczące przy obrocie, stanowią znaczny komponent zagranicznego kapitału w każdej wyeksportowanej świni.

Przy obecnej strukturze własności rząd, chcąc zmniejszać bezrobocie, musiał godzić się na zwiększanie udziału zagranicznych korporacji i pogłębianie tej zależności. Często nawet dopłacając do tego z pieniędzy podatników, jak to było w przypadku utrzymania zatrudnienia w zakładach Fiata.

Morawiecki ma rację, że można wyjść z tej pułapki i przejść na drogę samodzielnego rozwoju. Ale, jak pokazują doświadczenia innych państw, wymaga to brutalnej konsekwencji i determinacji. Kraje, jak Korea czy Japonia, przechodziły przez podobne procesy rozwojowe. Pod koniec lat 70. Korea Południowa pod względem PKB na głowę mieszkańca była na poziomie Meksyku. Meksyk, podobnie jak Polska epoki Tuska, wszedł na drogę szybkiego, niezrównoważonego wzrostu. W połowie lat 80. 50 proc. nowych inwestycji w Meksyku pochodziła z zagranicy. W Korei w tym samym czasie było to zaledwie 5 proc. Stosunkowo niewielka pula, ale przemyślnie prowadzona. Korea dopuszczała wyłącznie inwestorów zostawiających w kraju know-how w branży elektronicznej. Coś, co rząd uznał 40 lat temu za swój cel i czego konsekwentnie się trzymał. Dopuszczała jedynie najbardziej zaawansowane firmy, podczas gdy Meksyk witał wszystkich z otwartymi ramionami, bez żadnych preferencji. Dziś Meksyk wciąż jest ogromnym poligonem produkcyjnym USA, z
kapitałem nastawionym na tanią siłę roboczą, bez własnego know-how i możliwości budowy alternatywnego rynku pracy dla przemysłu narkotykowego. Korea jest niekwestionowanym liderem systemów elektronicznych. I, choć znacząco ograniczyła liczbę barier handlowych, wciąż chroni swój rynek stoczniowy, energetyczny czy medialny.

Koreański profesor wykładający obecnie na Uniwersytecie Cambridge, Ha-Joon Chang, w książce "23 rzeczy o których nie mówią wam o kapitalizmie" (23 Things They Don't Tell You About Capitalism) zwraca uwagę, że kraje takie jak Francja czy Wielka Brytania dopiero w latach 70. zaczęły dopuszczać zagranicznych inwestorów do newralgicznych branż. Wielka Brytania, w przypadku przemysłu samochodowego, z góry określała procent, w jakim firmy koreańskie czy japońskie mogą wykorzystywać rodzimą technologię, a w jakim muszą czerpać z wiedzy brytyjskich uczonych. Toyota musiała co najmniej 40 proc. najbardziej skomplikowanej technologii tworzyć w Wielkiej Brytanii. W latach 80. Ford, żeby móc produkować samochody w Wielkiej Brytanii, musiał ograniczyć w swoich modelach ilość amerykańskiej technologii.

Irlandia czy Finlandia, dwa kraje często wskazywane jako wzór szybkiego rozwoju i mekka dla inwestorów, zaczynały swój rozwój od palisady ochronnej przed zagranicznymi inwestorami. Irlandia, czasem nazywana celtyckim tygrysem, w latach 60. nastawiła się na ściąganie zagranicznego kapitału. Obniżono skalę podatkową. Inwestor zagraniczny musiał najpierw wykazać, że firma dysponuje najlepszą technologią w swojej branży – farmaceutyka i nowe technologie miały pierwszeństwo. Ulgi podatkowe obejmowały wyłącznie towary o wysokim wkładzie innowacyjnej technologii i produkowane na eksport. Rząd wskazywał wybrane regiony kraju jako preferowane lokalizacje. I te otrzymywały szybkie zezwolenia. Dziś Irlandia stawiana jest za wzór zrównoważonego wzrostu, ale 25 lat temu amerykański departament handlu chciał skarżyć Irlandię za dyskryminację wybranych firm czy branż. Dziś zostałaby pewnie obłożona
wielomiliardowymi karami UE.

Na przeciwległym końcu możemy postawić polski rynek firm budowlanych. Po 25 latach transformacji i wielomiliardowych inwestycji z UE, na palcach jednej ręki możemy policzyć firmy budowlane, mogące stawać do największych europejskich przetargów. Większość padła ofiarą głupiej polityki otwartości, niemającej nic wspólnego z wolnością rynkową, a sporo z umiejętnością przechytrzania systemu zamówień publicznych. A jeżeli nawet zachowały swoje dawne nazwy jak Mostostal, to dawno już nie są w polskich rękach. Brak jakiejkolwiek polityki względem inwestycji zagranicznych w budownictwie ograniczył rolę polskich podwykonawców do prostych prac, zostawiając większość technologii i zysków za granicą.

Z tej drogi rząd powoli już zdaje się schodzić, choć wciąż większość przetargów budowlanych idzie do firm zagranicznych. Ale przynajmniej deklaruje zmiany. Czy dokona tego samego w innych branżach? Czy w Polsce znajdą się siły polityczne, które mogą to konsekwentnie realizować przez 40 lat jak Korea Południowa? Czy duża przewaga PiS wystarczy do tego żeby zbudować konsensus społeczny, jaki udało się stworzyć w Irlandii? Czy rząd będzie miał dostatecznie zaufanie, żeby - tak jak w Finlandii - ręcznie sterować prywatnymi zakładami Nokii i z fabryki kaloszy zrobić fabrykę telefonów? I jak wreszcie przełamać sztywne ramy wyznaczone przez UE, których przestrzegać nie musiała ani Irlandia, ani Finlandia? Z niecierpliwością czekam na tę nową mapę drogową planu Morawieckiego.

Tomasz Wróblewski dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (79)