Piotr Czerwiński: Big Brother unplugged
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. W irlandzkim budownictwie mieszkaniowym występują dwie zbieżne i poniekąd pokrewne tendencje: ekshibicjonizm i trend akwarystyczny. Istotą tego pierwszego jest umożliwienie wszystkim przechodniom i sąsiadom pełnego podglądu całego domu. By to ułatwić, wprowadzono to drugie i nabudowano setki osiedli ze szklanymi ścianami. Dzięki temu cała ulica może zobaczyć, jakie nosisz majtki lub też oszacować ich zawartość, stosownie do sytuacji, gdy majtek nie nosisz. Oczywiście jeśli zapomnisz się w swym terrarium i podniesiesz rolety choćby o pięć centymetrów. Co kraj, to obyczaj.
08.07.2013 | aktual.: 15.07.2013 07:04
Nim rozpocznę dzisiejszą gawędę o irlandzkich szklanych domach, tytułem wprowadzenia chcę przytoczyć pewną zamierzchłą historię, która okazała się kluczowa dla mojego życia zawodowego, tuż przy okazji jego startu. Równo dwadzieścia lat temu, kiedy dostałem swoją pierwszą pracę w gazecie i kiedy nadeszły wakacje, a wraz z nimi tak zwany sezon ogórkowy, poszedłem z gorzkimi żalami do swojego ówczesnego szefa, twierdząc, że nie mam absolutnie o czym pisać, i że domagam się zleconych tematów. Mój szef był wzburzony. „Nie ma czegoś takiego jak ‘nie mam o czym pisać’”, powiedział - „w tym zawodzie takie zdanie nie istnieje. Chodź tu, wyjrzyj przez okno. Co tam widzisz? Ulica, przystanek, murek obok przystanku. Co jest napisane na murku? Że Mietek to kretyn. Sprejem. Wkurza cię to, że ktoś sprejem zniszczył murek? Jasne, że tak. Tych ludzi też to wkurza. Idź do nich, popytaj co sądzą. Potem dzwoń na gliny, spytaj ilu łapią sprejowników i jak często, i co za to grozi. Potem dzwoń do urzędu miasta, ile napisów
usuwają i ile ich to kosztuje. Potem do jakiegoś sklepu z farbami, ile sprzedają takich rozpylaczy. Potem znajdź albo wymyśl takiego sprejownika. Niech pobluzga do dyktafonu. I cyk! Masz temat na trzy szpalty. Zrób krótką wersję na miasto i dłuższą na kraj. A jak pójdziecie z fotoreporterem i napstrykacie w mieście więcej fotek, zrób z tego reportaż do weekendowego wydania.”
Szef miał rację. Zrobiłem z tego trzy teksty, krótki do wydania miejskiego, dłuższy do krajowego i najdłuższy do świątecznej wkładki. Chodził dwa razy, drugi raz po roku jako zapchajdziura. Tyle przypowieść.
Wspomnienie tamtych czasów ostatnio gnębi mnie okrutnie, może to z racji rocznicy, spędzanej na obczyźnie, a może po prostu ze zwykłej tęsknoty za normalnością, której już nie ma, bo jak wiemy, prasa w Polsce przestała istnieć lub zrobi to wkrótce. Na fali tych sentymentów wyglądam przez okno. Co by powiedział mój mentor? Niech pomyślę. No co tam widzisz, chłopie? Oprócz Polaków, rzecz jasna, choć to temat przebrzmiały, bo Polaków widać tu na każdym rogu, a nim się ich zobaczy, najpierw się ich słyszy, ponieważ obwieszczają światu swoje nadejście poprzez częste powtarzanie słowa „kur...”. Oprócz tego za oknem widać inne okna, w dodatku tak blisko, że widać też, co dzieje się za tymi oknami. Widać paranoiczną bliskość takiej ilości okien i mieszkań, że można mieć wrażenie, jakby mieszkało się we własnej, prywatnej wersji domu wielkiego brata. Dla pisarza to bezcenne, bo za każdym oknem coś się dzieje. Bez lornetki widać co sąsiedzi jedzą, czym jedzą i na czym jedzą, co oglądają w telewizji, jakie mają meble,
co wieszają na ścianach, gdzie zostawiają buty i marynarki, kiedy wchodzą do środka. Można też oszacować jakie noszą buty i marynarki. Ale dla pisarza, który przez przypadek jest też człowiekiem to czysta paranoja, zwłaszcza od momentu, kiedy dociera do niego, że jest oglądany w takim samym zakresie. Dopóki nie wyniosłem się do Irlandii, przez całe życie mieszkałem w miejscach, które za oknem nie miały nic oprócz pustej przestrzeni. Mój dom był zawsze moim królestwem i nawet gdybym miewał cokolwiek do ukrycia (choć w zasadzie nie miewałem), nie miałbym tego nawet jak ukrywać. Stawanie przy oknie i wyglądanie na świat uważałem za czynność niemal poetycką: zawsze znajdowała się tam bezkresna pustka albo przynajmniej niewyraźne kontury innych budynków na horyzoncie. Bynajmniej nie mieszkałem na wsi, tylko na Mokotowie, w sercu Warszawy. No, ale to podobno największa wieś w Polsce.
W Irlandii stawanie przy oknie nie należy do dobrego tonu, bo zbliżając się do niego można obejrzeć całe mieszkanie sąsiadów, a nawet ich ubikację, jeśli przez przypadek nie zamknął drzwi do ubikacji. Wiem co mówię, kiedyś niechcący nie zamknąłem za sobą drzwi. Gdybym nie zamknął też okna, mógłbym w zasadzie poprosić sąsiada o papier.
Każdy irlandzki dom jest tak pomyślany, żeby bez trudu dało się inwigilować jego wnętrze nawet z dużej odległości. Długo nie wiedziałem, czemu służy ten orwellowski poniekąd sznyt w architekturze, aż jeden światły człowiek wyjaśnił mi, że sprawa ma podłoże historyczne. Otóż ponoć w czasach zmasowanej irlandzkiej emigracji zarobkowej specjalnie montowano takie wielkie okna, tak blisko innych domów i zwłaszcza w sypialniach, obowiązkowo usytuowanych od strony ulicy, by całe osiedle mogło obserwować współmałżonka, a częściej współmałżonkę wyemigrowanego, i monitorować jej potencjalne skoki w bok. Tyle legenda kolegi światłego, który brzmiał dość stanowczo, kiedy mi ją opowiadał, ale w końcu jest Irlandczykiem, przez co można podejrzewać, że robił sobie ze mnie jaja i nie ma w tym ani słowa prawdy. Byłaby w tym jednak pewna logika, przyznacie Państwo.
Dziś co prawda miejscowi emigrują do Australii całymi rodzinami, a swoje domy sprzedają Polakom; ci zaś nie mają tradycji podglądania się w sypialniach, ale tendencji w budownictwie w ogóle to nie zmienia. Mało tego, sprawy nasiliły się, kiedy mniej więcej w czasach późnego boomu wprowadzono w Irlandii wynalazek szklanego domu, czyli apartamentowca o całkowicie szklanych ścianach, przez które widać absolutnie całe mieszkanie wraz z jego zawartością. Widziałem nawet taki, który miał szklane drzwi wejściowe do wyżej wymienionych apartamentów i przyznaję, że chciałbym choć raz w życiu stanąć oko w oko z autorem tego pomysłu, nie po to, by go zapytać dlaczego, lecz po to, by zobaczyć z bliska, jak wygląda indywiduum, które wymyśliło dom z przezroczystymi drzwiami. Widziałem też przynajmniej kilka sypialń z wielkim małżeńskim łożem, które stało przy takiej szklanej ścianie, wychodzącej niemal bezpośrednio na ulicę. Jedno z tych mieszkań znajdowało się przy deptaku dla pieszych i chodnik zaczynał się dosłownie za
oknem, czyli za ścianą, w zasadzie. Nawet gdyby w tym lokalu znajdowało się biuro albo sklep, wciąż byłoby to stosunkowo krępujące, urzędować aż tak blisko spacerujących przechodniów. Sypialnia nie miała kotary i miałem przyjemność poznać z bliska indywiduum, usiłujące wynająć ten lokal; w rzeczy samej nie robił złego wrażenia. Jednak pozory bywają mylące.
Także sam widzisz, drogi mentorze. Naukę twoją zachowałem w pamięci, podobnie jak całą naszą przygodę z dziennikarstwem, której nie umiem zapomnieć, choćbym się upierał i przeklinał każdy dzień tamtego życia. Szkoda, że już go nie ma. Z drugiej strony, dobrze że jest jeszcze jakiekolwiek życie, nieprawdaż. Choćby i w takiej Irlandii, gdzie co prawda często pada, ale za to mamy rozrywki innej natury, a poza tym każdy może zostać osobą publiczną, o ile nie zainwestuje w rolety. Dla kogoś, kto już raz nią został, to w końcu powinna być bułka z masłem. Tekst mój przerobię na trzy sposoby, jak kazałeś.
Dobranoc, mentorze.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com
Ps. I tradycyjnie przysięgam na oba lewe buty i cały zapas kaszanki w lodówce, że już od przyszłego tygodnia będę wyłącznie się wygłupiać i nie popadnę w żadną idiotyczno-emigrancką nostalgię.