Pięty achillesowe lustracji
Lustracja pozostaje martwym procesem. W IPN spoczywa grubo ponad 150 tys. oświadczeń lustracyjnych, a rocznie sprawdzanych jest zaledwie 5 tys.
06.06.2011 | aktual.: 07.06.2011 15:26
Stan ten wynika głównie z niewydolności pionu archiwalnego instytutu, do czego z kolei walnie przyczynia się żółwie tempo pracy służb specjalnych, które od dziesięciu lat nie są w stanie oddzielić w zasobie archiwalnym IPN tego, co dotyczy epoki PRL, od tego, co ich funkcjonariusze wytworzyli już po 1990 r.
Jednak to nie mizerne tempo weryfikacji oświadczeń lustracyjnych wydaje się główną przyczyną mocno ograniczonego charakteru tego procesu. Pierwszym najważniejszym powodem, dla którego nie udało się przeprowadzić szerszej lustracji, jest stan zachowania archiwów bezpieki i tzw. linia orzecznictwa sądów w sprawach lustracyjnych. Sądy domagają się bowiem dowodów w postaci podpisanych zobowiązań do współpracy, pokwitowań odbioru pieniędzy, a także własnoręcznych doniesień. Tymczasem w przypadku ok. 90 proc. agentury tego rodzaju dowody nie zachowały się bądź też nawet nigdy nie istniały. Zdarzało się bowiem, że funkcjonariusze rezygnowali z wymagania jakichkolwiek podpisów ze strony współpracownika, jeżeli miał on przed tym opory, a posiadane przez niego informacje były cenne dla SB. W bezpiece nie upierano się przy składaniu przez współpracowników własnoręcznych donosów z co najmniej trzech powodów: 1) oporu samych agentów, którym często łatwiej było mówić, co wiedzą, niż pisać na ten temat; 2) możliwości
szybkiego wyłowienia podczas rozmowy przez oficera prowadzącego interesujących go informacji, a przy okazji „dociśnięcia” źródła w takiej czy innej kwestii; 3) zwiększonego ryzyka dekonspiracji, gdyż rękopis doniesienia mógł się przed dostarczeniem go funkcjonariuszowi przypadkiem dostać w niepowołane ręce.
Naturalnie byli współpracownicy, których – zwłaszcza w pierwszej fazie kontaktów – nakłaniano do pisania własnoręcznych doniesień podczas spotkania z oficerem. Dotyczyło to szczególnie tych podejrzewanych o chęć wywikłania się ze współpracy. Starano się w ten sposób uzyskać dodatkowy materiał utrudniający taką rezygnację. Byli też współpracownicy, którzy – z racji odpowiedniego przygotowania zawodowego – bez trudu pisali doniesienia na maszynie, skądinąd ułatwiając życie swojemu „opiekunowi”. Ten następnie uzupełniał tylko ich nagłówek o kryptonim źródła i dodawał na końcu swój komentarz. Znacznie częstszą przyczyną braku podpisanych zobowiązań i innych równie twardych dowodów współpracy było jednak zniszczenie (lub ukrycie) dużej części dokumentacji bezpieki w latach 1989 – 1990. W tej sytuacji głównym dowodem stała się tzw. ewidencja operacyjna, czyli różne rodzaje kartotek oraz dzienniki rejestracyjne. Jednak źródła te, najczęściej niezwykle lakoniczne, bowiem ograniczające się często do podania
pseudonimu oraz ram czasowych rejestracji, były i są odrzucane przez sądy jako niewystarczające dowody. Tymczasem to w nich – i w większości przypadków wyłącznie w nich – można odnaleźć informacje o współpracy oraz dane identyfikujące konkretne osoby.
Od początku było też jasne, że ujawnianie tożsamości osobowych źródeł informacji (OZI – zbiorcza nazwa wszystkich rodzajów agentury) natrafi na olbrzymi opór osób tym zagrożonych. Z potencjalnych rozmiarów tego oporu zdałem sobie sprawę jeszcze w 2002 r., gdy znaleziono w archiwum IPN pierwsze dane zbiorcze na temat wykształcenia tajnych współpracowników SB pochodzące z połowy lat 70. Wynikało z nich, że ponad jedna trzecia TW legitymowała się wówczas wyższym wykształceniem. W tym czasie dyplomem ukończenia studiów wyższych mogło się pochwalić niewiele ponad 4 proc. dorosłych obywateli PRL. Wśród innych kategorii agentury, jak kontakty operacyjne (KO) czy kontakty służbowe (KS), którymi – z powodu zakazu werbowania jako TW – często zostawali członkowie PZPR, odsetek magistrów był jeszcze wyższy.
Nie znaczy to, że polska inteligencja była przesiąknięta agenturą. Nie ma też jednak co ukrywać, że po okresie radykalnej redukcji szeregów bezpieki i jej współpracowników po październiku 1956 r., a następnie ich stabilizacji na relatywnie niskim poziomie, poczynając od marca 1968 r., sieć agenturalna zaczęła się coraz szybciej rozwijać. W dekadzie gierkowskiej liczba TW pionów operacyjnych SB wzrosła z poziomu niespełna 18 tys. do 30 tys., ale prawdziwa eksplozja nastąpiła dopiero w trakcie solidarnościowej rewolucji, gdy kierownictwa MSW i MON nakazały masowy werbunek. Najpierw w nadziei na opanowanie NSZZ „Solidarność” od wewnątrz, a później – gdy to się nie powiodło i trzeba było wprowadzić stan wojenny – z intencją objęcia możliwie pełną kontrolą opozycyjnego podziemia, w tym zwłaszcza niezależnego ruchu wydawniczego, który rozrósł się w czasach rządów Jaruzelskiego do olbrzymich rozmiarów. W rezultacie statystyki agentury SB rosły w tempie przypominającym czasy stalinowskie, by w końcu lat 80. zbliżyć
się do poziomu 100 tys., zatem wyższego niż w czasach rządów Bieruta. Do tego dochodziło jeszcze kilkanaście tysięcy współpracowników kontrwywiadu i wywiadu wojskowego.
Między strachem a zyskiem
To już nie była agentura zorientowana głównie na penetrację elit, ale na kontrolę nastrojów w zakładach pracy, uczelniach i rozmaitych organizacjach społecznych. Celem pozyskiwania kolejnych TW stało się nie tylko zdobywanie informacji, ale i zastraszanie. Często bowiem ktoś zgadzał się na współpracę, a następnie nękany wyrzutami sumienia decydował się jednak wycofać. Metodą na wyplątanie się ze współpracy stawała się wtedy całkowita rezygnacja z działalności opozycyjnej czy zmiana pracy, skutkujące „utratą możliwości operacyjnych”, jak to zgrabnie ujmowano we wniosku o zakończenie współpracy zamykającym teczki wielu OZI. Niewiele osób miało jednak w czasach PRL dość odwagi, by poinformować swoje otoczenie o podpisaniu zobowiązania do współpracy, nie mówiąc już o przyznaniu się do jej prowadzenia.
Z lektury zachowanych akt różnych współpracowników bezpieki widać, że ci, którzy znajdowali w tym szczególną satysfakcję, byli w mniejszości. Podobnie jak i ci, którzy traktowali to jako dodatkowe źródło zarobkowania, zwłaszcza że – choć i tu zdarzały się istotne wyjątki – wypłacane im kwoty trudno uznać za szokująco wysokie. Wydaje się, że wśród motywów współpracy przeważał z jednej strony strach (np. przed ujawnieniem jakichś kompromitujących informacji lub represjami – także wobec najbliższych), z drugiej zaś chęć uzyskania rozmaitych korzyści, wśród których najważniejsze miejsce zajmował paszport. Oczywiście oficjalne statystyki bezpieki jako główne motywy podejmowania współpracy wymieniały tak wzniosłe pobudki jak „współodpowiedzialność obywatelska” czy „względy patriotyczne”. Dla przykładu w 1976 r. współpracę miało podjąć z tych powodów aż 96 proc. zwerbowanych wówczas TW, co wydaje się równie bliskie prawdy, jak wynosząca 98 czy 99 proc. frekwencja przy okazji kolejnych wyborów do Sejmu PRL. W tym
miejscu trzeba zatem postawić wielokrotnie już stawiane pytanie o wiarygodność akt bezpieki.
Niebezpieczeństwa weryfikacji fałszerstw
Każdy autor odciska na źródle historycznym swoje indywidualne, specyficzne piętno. Czy jednak oznacza to, że wiedząc, kto stworzył dany dokument, możemy z góry określić poziom jego wiarygodności? Oczywiście, że nie. Dlatego za nieprofesjonalne uważam padające od lat stwierdzenia o rzekomo niższej wiarygodności wszelkich źródeł proweniencji policyjnej, co ma jakoby wynikać ze skrzywienia perspektywy panującej we wszelkich tajnych służbach. Takie skrzywienie naturalnie występuje, a do jego cech charakterystycznych należy m.in. uporczywe poszukiwanie w analizowanych wydarzeniach tzw. drugiego dna, koncentracja na wątkach osobistych/intymnych, stanie majątkowym czy też dostrzeganie przede wszystkim tego, co jest niepoprawne z punktu widzenia dysponenta danej tajnej policji.
Jeśli jednak wybierzemy dowolny inny rodzaj źródeł, to będziemy mieli również do czynienia ze skrzywieniem perspektywy. W tym kontekście nie wydaje mi się, by możliwe było mierzenie ogólnego poziomu wiarygodności poszczególnych kategorii źródeł i stwierdzenie, że dokumenty wytworzone przez tajne służby są akurat mniej godne zaufania. Decydować musi o tym w każdym, jednostkowym przypadku ocena dokumentu.
Kolejna, bodaj najważniejsza sprawa, o której trzeba pamiętać, to konieczność rozróżnienia fałszywych informacji zawartych w autentycznych dokumentach od sfabrykowanych dokumentów. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że w aktach bezpieki roi się od najrozmaitszych przekłamań czy wręcz fałszywych informacji, co mogło wynikać z bardzo różnych przyczyn: niedoinformowania OZI, gry prowadzonej przez niego z oficerem prowadzącym, czy też błędów popełnionych przez tego ostatniego przy sporządzaniu notatki ze spotkania. Czy jednak funkcjonariusze rzeczywiście tworzyli fikcyjne źródła, przypisując Bogu ducha winnym osobom pseudonimy i fabrykując ich doniesienia? Aby to sprawdzić, poświęciłem nieco czasu na analizę akt pozostałych po Zarządzie Ochrony Funkcjonariuszy. Była to specjalna jednostka MSW utworzona w 1984 r. po porwaniu i zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki, której zadaniem było zintensyfikowanie nadzoru nad funkcjonariuszami SB i milicjantami.
ZOF powstał w okresie masowego werbunku zarządzonego przez Kiszczaka, kiedy poszerzało się pole ewentualnych nadużyć. A jednak nawet wówczas odkrywane przypadki rejestracji „na wyrost” stanowiły margines na poziomie kilku czy kilkunastu przypadków w skali roku. Zwykle celem była defraudacja środków z przeznaczonego dla agentury funduszu operacyjnego.
Waga fikcyjnych donosów
Można oczywiście kwestionować sprawność działania ZOF i jego poprzedników, ale trzeba wtedy uwierzyć, że funkcjonariusze bezpieki dla relatywnie niedużych – na tle ich pensji – kwot na masową skalę ryzykowali natychmiastowe wydalenie ze służby, co było najłagodniejszą formą kary, jaka mogła ich spotkać za nasycanie sieci agenturalnej martwymi duszami. Mogli bowiem również trafić za to do więzienia. Trzeba też uwzględnić fakt, że oszukujący przełożonych funkcjonariusz musiał skądś brać informacje, na których opierał kolejne doniesienia fikcyjnego OZI i nie mogła to być – jak niekiedy się utrzymuje – wiedza pochodząca wyłącznie z podsłuchu czy po prostu zmyślona.
Funkcjonariusze bezpieki, wypowiadając się na temat wiarygodności swoich archiwów, bardzo często mówili o fałszowaniu dokumentów dotyczących OZI. Szkopuł w tym, że zwykle czynili to anonimowo lub podczas tajnych procesów lustracyjnych, co uniemożliwia weryfikację ich opinii. Do nielicznych, którzy zaprezentowali ten pogląd pod własnym nazwiskiem, należy gen. Gromosław Czempiński. W grudniu 2004 r. udzielił on wywiadu Radiu Zet, który natychmiast przedrukowała „Gazeta Wyborcza”. Twierdził w nim, że przykładem fałszowania teczek „może być m.in. sprawa (…) marszałka Chrzanowskiego. (…) z podsłuchów stworzono dokumentację związaną z Chrzanowskim. Czyli Chrzanowski nie był źródłem, ale wyglądało na to, że jest, bo wszystko, co się odbywało w jego mieszkaniu, od razu znajdowało swój finał w postaci dokumentów (…). W ten sposób powstało wrażenie, że pan prof. Chrzanowski był źródłem, a de facto nie był”. Czy Czempiński mówił o sobie? Czy to on był tym oficerem tworzącym teczkę Chrzanowskiego na podstawie
podsłuchów? Ależ skąd. On nie pracował nawet w tym departamencie MSW, który zajmował się prof. Wiesławem Chrzanowskim.
Prof. Chrzanowski zareagował listem do „Gazety Wyborczej”, którego jednak – zgodnie z obyczajami panującymi w tej redakcji – nie opublikowano. Uczyniła to natomiast „Rzeczpospolita”. Były marszałek Sejmu, którego z racji osobistych przejść związanych z zarzutami współpracy z bezpieką trudno podejrzewać o jakąś szczególną atencję do jej dokumentów, pisał w nim m.in.:
„Pragnę stwierdzić, że w procesie lustracyjnym prowadzonym na mój wniosek jako osoby pomówionej żadna ze stron nie podnosiła zarzutu, że teczki są sfałszowane. Wyrok oczyszczający mnie z pomówienia opiera się wyłącznie na ocenie treści materiałów SB mnie dotyczących. Większość notatek funkcjonariuszy SB dotyczy informacji na mój temat uzyskanych od 11, jak ustalił sąd lustracyjny, agentów, nastawionych m.in. na obserwację mojej osoby. Co do informacji »uzyskanych« ode mnie, sam funkcjonariusz SB w swej notatce stwierdził, że »nie zawierają danych kompromitujących interesujące nas osoby«. W materiałach SB rzeczywiście znajduje się potwierdzenie założenia w moim mieszkaniu podsłuchu domowego (»słuchano jednak ściany«), jednak brak jakichkolwiek materiałów z tego źródła. Zapewne dlatego, że (…) w razie potrzeby uprzedzałem swych gości, że anonimowo ostrzeżono mnie o podsłuchu domowym (w istocie uprzedził mnie mimo ryzyka prezes Powszechnej Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej p. Edward Lipski). Na przykład z
nocującymi u mnie działaczami RMP Aleksandrem Hallem, Markiem Jurkiem i in. często, by swobodnie porozmawiać, wychodziliśmy na spacery po ulicy.
W notatkach funkcjonariusza SB nie brak błędnego przedstawiania faktów, przypuszczeń wysuwanych z patrzenia na nie przez pryzmat założonej koncepcji itp., nie oznacza to jednak świadomego przeinaczania czy zmyślania faktów, tj. ich fałszowania. Dlatego w pełni zgadzam się z konkluzją wypowiedzi p. Grzegorza Majchrzaka, historyka IPN, zamieszczonej obok fragmentów wywiadu gen. Czempińskiego, że: »Bez tych dokumentów trudno będzie napisać prawdziwą historię PRL. Trzeba jednak podchodzić do nich spokojnie i z dystansem«”.
List Chrzanowskiego dobrze ujmuje istotę manipulacji polegającej na wskazywaniu fałszywych informacji pojawiających się rzeczywiście w dokumentach bezpieki i twierdzeniu, że stanowi to dowód, iż funkcjonariusze SB wymyślali sobie fikcyjnych współpracowników i wkładali im w usta owe rojące się od błędów donosy. W swoim wywiadzie Czempiński podaje jeszcze jeden konkretny przykład fałszowania dokumentów, a mianowicie lojalkę Jarosława Kaczyńskiego, opublikowaną w 1993 r. przez tygodnik „Nie”. Tyle tylko, że jak wykazało śledztwo prokuratury – zakończone w 2008 r. – fałszerstwa dokonano już w czasach III RP, prawdopodobnie w zespole kierowanym w UOP przez płka Jana Lesiaka.
Bezpieka opierała się na fundamentalnej zasadzie ograniczonego zaufania. Do wszystkich i do wszystkiego. Wspominałem już wcześniej o zasadzie wewnętrznej konspiracji obowiązującej w archiwum operacyjnym SB, w której ktoś, kto miał dostęp do kartotek, nie mógł już samodzielnie sięgnąć po teczkę. Podobnie było w całej bezpiece. Funkcjonariusz miał wiedzieć tylko tyle, ile musiał, by skutecznie wykonać polecenie. Oczywiście funkcjonariusze też byli tylko ludźmi, którzy pili, romansowali, grali w karty itd., a przy tej okazji rozmawiali. Czasem również o sprawach służbowych. Dlatego w bezpiece istniały jednostki kontroli wewnętrznej, które sprawdzały nie tylko „pion ideowo-moralny” funkcjonariuszy, ich stan majątkowy czy życie rodzinne, ale i skłonność do gadulstwa. Zbyt rozmowni i towarzyscy byli zwykle szybko eliminowani.
Zbyt wiele złej woli
Skoro nie ufano funkcjonariuszom, to tym bardziej dotyczyło to OZI, których wiarygodność starano się sprawdzać takimi samymi metodami, jakie stosowano wobec figurantów. Dlatego w aktach można się natknąć zarówno na podsłuchy, jak i doniesienia innych OZI na temat czynnych współpracowników bezpieki. Zdarzały się i takie sytuacje, gdy dwóch OZI relacjonowało – nie mając pojęcia o zaangażowaniu rozmówcy – przebieg rozmowy między nimi. Wiele notatek z rozmów z OZI, sporządzanych przez ich oficerów prowadzących, kończą oceny ich zachowania, w których próbuje się oceniać poziom ich szczerości.
Niekiedy to bezpieka, orientując się, że współpracownik nie jest wystarczająco lojalny, zrywała z nim współpracę, odbierając mu za karę na pożegnanie paszport lub doprowadzając do usunięcia z pracy. Jeśli był zaangażowany w działalność opozycyjną, mógł się też z dnia na dzień przeistoczyć z OZI w rozpracowywanego figuranta. Dlatego zaczynając rozmowę o agenturze bezpieki, zawsze trzeba pamiętać, że każdy przypadek współpracy był inny, co z kolei nie znaczy, że nie da się ich wszystkich podzielić na kilka podstawowych grup różniących się przede wszystkim poziomem zaangażowania oraz jego motywami.
O tym wszystkim napisano już bardzo dużo. Jednak w sprawie poziomu wiarygodności akt bezpieki nie ma i z pewnością nigdy nie będzie zgody. Za wiele tu emocji i złej woli. Z jednej strony, jest zbyt wielu ludzi ważnych dla polskiej polityki, kultury, nauki czy życia religijnego, którzy nie potrafią się przyznać do swej słabości i wolą występować w roli „pomówionych”, z drugiej zaś, zbyt wielu ludzi chce za wszelką cenę udowodnić, że X czy Y był konfidentem, nawet jeśli podstawy po temu są więcej niż wątłe. Tymczasem sedno sporu tkwi właśnie w tym, co uznajemy za wystarczający dowód czyjejś współpracy. Na jednym biegunie mamy takich ludzi jak Antoni Macierewicz, który w jednym z programów telewizyjnych, w których razem braliśmy udział, przekonywał, że w ogóle nie trzeba zaglądać do teczki, bo już na okładce widać, że mamy do czynienia z OZI. Rzeczywiście widać określenie kategorii współpracy, pytanie tylko co nam to daje?
Jaką konkretną wiedzę o tym indywidualnym przypadku? A jeśli brakuje teczki? Dla Macierewicza też nie ma najmniejszego problemu: mamy przecież kartoteki, dzienniki rejestracyjne czy rozliczenia funduszu operacyjnego. Jeśli gdziekolwiek znajdziemy poszlakę, że X był traktowany jako OZI, to sprawa jest jasna. Na drugim biegunie mamy z kolei tych, których nie przekona ani własnoręcznie napisane zobowiązanie do współpracy, ani tym bardziej najliczniejsze nawet meldunki sporządzane jednak przez oficera prowadzącego, bo przecież mógł on je spreparować. Jeśli były współpracownik sam się nie przyzna, to każdy dowód z archiwum IPN z definicji uważają za niewiarygodny.
Autor jest politologiem, profesorem nauk humanistycznych, członkiem Rady Instytutu Pamięci Narodowej.