Piekło rosyjskich obozów filtracyjnych. Opowieści uciekinierów
Ukraińscy obywatele z obszarów atakowanych i zajmowanych przez rosyjskiego okupanta, bardzo często trafiają do niewoli dla cywili, czyli do obozów przejściowych. Infiltracyjne procedury przechodzi każdy, kto dostanie się w ręce rosyjskich żołnierzy. Ci, którym udało się wydostać z takiej pułapki i zbiec do Gruzji, składają przerażające świadectwo.
Relacji wielu Ukraińców, którzy poznali na własnej skórze, jak agresor traktuje ludność cywilną, wysłuchał brytyjski "Guardian". Bohaterowie tych opowieści uciekali przed koszmarem wojny i udało im się znaleźć spokojną przystań w Gruzji. Długo jednak nie zapomną tego, co im się w tej wojnie przytrafiło.
Szacuje się, że od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę do Gruzji weszło około 20 tysięcy Ukraińców. Wielu przedostało się przez północną górską granicę Gruzji w Kazbegi. Tych, którzy wybierali tą drogę, czekały strach, upokorzenia i represje.
Sześćdziesięcioletnia Olena opowiada, że jej "infiltracja" polegała na zdjęciu odzieży przed rosyjskim żołnierzem. - Siniaki na ramionach mogą oznaczać, że jesteś snajperem. Zapytałam go, jak według niego w moim wieku mogę być strzelcem. Oficer najwyraźniej się tym nie przejmował. – I tak nie noszę okularów, zdejmuj bluzkę - powiedział jej.
Olena opowiada, że Rosjanin przesłuchujący mężczyznę przy sąsiednim stoliku znalazł brelok z wizerunkiem ukraińskiego herbu. Czterech strażników następnie brutalnie biło mężczyznę pałkami i kopało w głowę.
Rosyjskie obozy filtracyjne dla Ukraińców powstały w miastach i wsiach w Donieckiej Republice Ludowej, terenach Ukrainy podbitych w 2014 roku, w Nowoazowsku, Manguszu, Bezimennym i Nikolskim. Takie placówki urządzane są w szkołach, domach kultury, halach sportowych i innych obiektach użyteczności publicznej.
Warunki są często podłe, a organizacja słaba. Olena, która podróżowała ze swoją 65-letnią siostrą Tamarą i 70-letnim mężem Tamary, opowiada, że spali najpierw na podłodze, a potem na kartonach. Przez pierwsze dni stołówka oferowała jeden posiłek dziennie, ale potem Rosjanie zamknęli kantynę i kazali im szukać jedzenia we własnym zakresie.
Piekło rosyjskich obozów filtracyjnych. Opowieści uciekinierów
Dla Maksyma i Julii, pochodzących z Mariupola, filtracja też była ciężką męką. Mieli jednak szczęście, że szkolny kolega Maksyma zaproponował im mieszkanie w pobliżu. Spędzili prawie miesiąc czekając na filtrację w Manguszu. - Mieliśmy numer 347 i ciągle byliśmy na szarym końcu w kolejce do przesłuchania - mówi Maksym.
To dopiero po przejściu wstępnej procedury można dostać ostemplowaną kartkę papieru z datą filtracji i podpisem inspektora nadzoru, albo zostać zatrzymanym na dalsze dochodzenie. Dopiero po tym, jak Maksym powiedział farmaceucie wojskowemu, że kończy im się insulina na cukrzycę Julii, przyspieszono ich przyjęcie. Siedząc na korytarzu widzieli mężczyznę w mundurze ukraińskiej armii. Przesłuchiwano go na kolanach, z rękami związanymi za plecami.
Nie wszyscy po takim prześwietleniu, sprawdzeniu papierów, obnażeniu w poszukiwaniu znaków, które mogą zarazić ich przynależność do armii obrońców Ukrainy i sfotografowaniu nago, byli puszczeni wolno.
Powszechne są masowe deportacje do Federacji Rosyjskiej. Tylko nielicznym udało się jej uniknąć. Jedna z kobiet, Zhanna, opowiedziała, jak jej rodzina wymknęła się niezauważona tylnymi drzwiami ośrodka filtracyjnego po tym, jak funkcjonariusz zapowiedział, że ona, jej mąż i ich synek zostaną deportowani na rosyjską wyspę w pobliżu Japonii.
Inni mówią, że poinformowanie funkcjonariuszy o planach wyjazdu do konkretnego rosyjskiego miasta wystarczyło, aby mogli samodzielnie przedostać się do Rosji, a stamtąd do Gruzji. - Musisz im powiedzieć, że chcesz zostać i żyć w Rosji, a wtedy zostawią cię w spokoju - mówi Maksym.
Nie ma pewności, że ucieczka do Gruzji, poprzez Władykaukaz i górską granicę, nie zakończy się zatrzymaniem i kłopotami. Pomóc mogą pieniądze, bo w razie wpadki łapówka może zapewnić wolność.