Pekin 2008: jechać czy nie jechać?
Jechać czy nie jechać - przed takim dylematem tuż przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich w Pekinie stoją światowi przywódcy. Najczęściej jednak kryteria ekonomiczne i polityczne przeważają nad moralnymi.
06.08.2008 | aktual.: 06.08.2008 15:45
Studiując listę gości zaproszonych na piątkową ceremonię otwarcia igrzysk, szybko można zauważyć, że obawy polityków, iż Chiny w razie odmowy przyjazdu wycofają się z interesów w ich krajach, przeważyły nad rozważaniami natury moralnej.
Swoją obecność na inauguracji zapowiedzieli już prezydent USA George W. Bush i premier Australii Kevin Rudd. Ku niezadowoleniu wielu Francuzów, szczycących się tym, że ich kraj jest kolebką wolności, na otwarcie wybiera się prezydent Nicolas Sarkozy - mimo że wcześniej jako pierwszy zagroził, że zbojkotuje ceremonię.
Na piątkowej inauguracji pojawią się też członkowie europejskich rodzin królewskich, m.in. król Norwegii Harald z królową Sonją, książę Monako Albert i brytyjska księżniczka Anna.
Swój udział zapowiedzieli premier Japonii Yasuo Fukuda, a nawet prezydent skłóconego z Chinami Tajwanu, Ma Jing-cu.
Do Chin nie pojadą natomiast przywódcy Wielkiej Brytanii, Niemiec i Kanady. Nie zjawią się również autorytarne władze Sudanu, Zimbabwe i Iranu, podobnie jak przywódca Korei Północnej Kim Dzong Il.
Z całego zamieszania wokół igrzysk Chiny mimo wszystko wyjdą zwycięsko. Międzynarodowy tłum widzów zgromadzonych na otwarciu w "Ptasim Gnieździe", olimpijskim stadionie narodowym, poniesie w świat przesłanie, które Chiny od zdobycia prawa do organizacji igrzysk powtarzają jak mantrę: czas Chin właśnie nastał. Niezależnie od tego, czy krytykom się to podoba, czy nie.
Bezprecedensowo wysoka frekwencja czołowych polityków z zagranicy - według organizatorów ma się ich zjawić stu czterech - oburzyła niektórych Chińczyków. Przyrównują oni sytuację do imperialnej historii Państwa Środka, kiedy to państwa wasalne musiały oficjalnie okazać szacunek chińskim cesarzom.
To jakby kontynuowanie chińskiej tradycji, w której państwa z różnych stron świata musiały Chinom złożyć hołd - komentuje Xu Youyu, emerytowany profesor filozofii i krytyk działań rządu. Dodaje, że przywódcy zagranicznych państw przez swą obecność uwierzytelniają i wspierają chiński rząd także w oczach swoich obywateli.
Informując o liczbie "rządowych dygnitarzy" z zagranicy, komitet organizacyjny igrzysk nie sprecyzował, czy chodzi o głowy państw ani czy wszyscy będą obecni na samej ceremonii otwarcia. Zdaniem zachodnich dyplomatów w Pekinie, zaproszono ponad stu zagranicznych przywódców - spodziewany jest przyjazd 80 z nich.
Od marcowych zamieszek w Tybecie i brutalnej nagonki na protestujących, przyjęcie zaproszenia na otwarcie igrzysk stało się kłopotliwą kwestią. Za sprawą relacji torturowanych tybetańskich mnichów światowi przywódcy przypomnieli sobie, z jakimi skrupułami siedem lat temu przyznali Chinom prawo do organizacji igrzysk.
Sarkozy jako pierwszy zagroził bojkotem igrzysk, domagając się negocjacji między Chinami i przedstawicielami dalajlamy, a sztafeta z ogniem olimpijskim z trudem przedarła się przez Paryż pełen protestujących ludzi. Ostra reakcja Chińczyków zmusiła go jednak do wycofania się z wysuwanych żądań.
Teraz Francja stara się złagodzić powstały konflikt i przy okazji sprzedać Chinom samoloty Airbus oraz wyposażenie atomowe.
Przeważyły realia ekonomiczne i polityczne. Politycy wiedzą, że Chińczycy wyciągną konsekwencje z ich decyzji, i dlatego nie mogą sobie pozwolić na nieobecność - tłumaczy Douglas Paal, specjalista ds. Chin w zespole analityków "Carnegie Endowment for International Peace".
W przyszłym tygodniu francuski prezydent zostanie poddany kolejnej próbie. Podczas igrzysk do Francji przybędzie dalajlama. Sarkozy zapowiedział, że może się z nim spotkać - mimo sprzeciwu Chin.
Australijski premier Kevin Rudd pojedzie do Pekinu, mimo że w marcu zasugerował, by Chiny bardziej zaangażowały się w rozmowy z dalajlamą, czym naraził się na gniew Państwa Środka. Jednak stosunki gospodarcze między Chinami i Australią stale się zacieśniają, a on sam powiedział, że nie wierzy w skuteczność bojkotu igrzysk. Prezydent USA George W. Bush tłumaczył, że jego nieobecność byłaby "afrontem wobec Chińczyków".
Wśród nielicznych polityków, którzy publicznie wyrazili sprzeciw, znalazł się szef Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Poettering. Zapowiedział on, że nie pojawi się na ceremonii, bo nie widać żadnych postępów w rozmowach między Chinami a przedstawicielami dalajlamy.
Brytyjski premier Gordon Brown pojawi się tylko na ceremonii zakończenia igrzysk. Ogłosił swoją decyzję po protestach w Tybecie. Podkreślał jednak, że nie ma związku między tymi dwiema sprawami. Dzięki polityce unikania dyplomatycznych raf Wielkiej Brytanii udało się w tym roku zwiększyć handel z Chinami.
Z niemieckich polityków na igrzyskach pojawi się tylko minister sportu Wolfgang Schaeuble, a i to już w trakcie trwania zawodów. Kanclerz Angela Merkel wielokrotnie powtarzała, że termin igrzysk koliduje z jej urlopem, a niemiecki prezydent Horst Koehler zamiast na igrzyska pojedzie na paraolimpiadę.
W przeciwieństwie do swojego poprzednika, Gerharda Schroedera, Merkel nie bała narazić się na niezadowolenie Chin, spotykając się w zeszłym roku z dalajlamą.
Pozostali przywódcy z radością przyjęli "zaproszenie stulecia" i mają przy tym nadzieję na korzyści polityczne i ekonomiczne.
Wśród polityków wybierających się na igrzyska są też premier Rosji Władimir Putin, prezydent Białorusi Alaksandr Łukaszenka oraz przywódca Brazylii Luiz Inacio Lula da Silva.
Da Silva do tej pory nie wypowiedział się na temat łamania praw człowieka w Chinach. Liczy na wsparcie Chin w brazylijskich staraniach o organizację igrzysk w 2016 r. Pamięta też, że Chiny kupują coraz więcej brazylijskiej soi i rudy żelaza.
Na otwarciu obecny będzie także prezydent Tajwanu Ma Jing-cu, który wycofał się z niepodległościowych działań swojego poprzednika, kładąc nacisk na zacieśnianie gospodarczej współpracy z Chinami.