Paweł Lisicki: zwycięska twarz PiS-u
Gdyby nie debata na temat uchodźców, twarzami sukcesu byliby Andrzej Duda i Beata Szydło. Teraz będzie nią przede wszystkim Jarosław Kaczyński. Pozostaje jednak otwartą kwestią, jaki będzie zakres jego władzy. Sondaże są dość enigmatyczne - pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Jedni kręcą nosami, drudzy, choć tych jest zdecydowanie mniej, doceniają. Jedno jest pewne: dwie debaty telewizyjne, w których wystąpiły najpierw tylko Beata Szydło i Ewa Kopacz, później zaś wszyscy liderzy walczących o miejsca w Sejmie ugrupowań, cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem Polaków. Mimo tego, trudno uznać, żeby ich przebieg przyniósł przełom. To bowiem, co przesądzi o wynikach głosowania 25 października, miało miejsce znacznie wcześniej. Najpierw były to wybory prezydenckie, później dyskusja na temat przyjmowania przez Polskę uchodźców. Wynik niedzielnego głosowania będzie jedynie swoistym zamknięciem i dopełnieniem rozpoczętego wcześniej procesu.
Zwycięstwo Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich od razu postawiło, z góry niejako, Platformę na przegranej pozycji. Dla wielu obserwatorów było jasne to, co niektórzy liderzy partii rządzącej starali się wyprzeć - przegrana Bronisława Komorowskiego była efektem rosnącej niechęci wobec całej koalicji. Komorowski został ukarany niejako w zastępstwie. Jednak, jak to bywa z zastępczą karą, wyborcy raz nauczeni, że mogli zmienić część dotychczasowego systemu, postanowili pójść za ciosem i zmienić całość. Dzień ogłoszenia wygranej Andrzeja Dudy był pierwszym dniem końca rządów formacji Ewy Kopacz. Czy mogło być inaczej?
Popatrzmy na liczby. Można uznać, że głosy oddane w pierwszej turze wyborów prezydenckich odpowiadały z grubsza sympatiom partyjnym elektoratów. 33 proc. na Andrzeja Dudę i 31 proc. na Bronisława Komorowskiego było swoistym punktem wyjścia. Obecnie wszystkie sondaże wskazują, że po kilku miesiącach kampanii PiS może nawet polepszyć swój wynik. Te same sondaże pokazują, że Platforma wypadnie znacznie gorzej niż jej kandydat na prezydenta. To musi uderzać z dwóch powodów. Komorowski okazał się, mówiąc kolokwialnie, beznadziejnym kandydatem, a jego sztab popełniał błąd za błędem. Okazuje się jednak, że Ewa Kopacz była zapewne jeszcze mniej przekonywująca niż "wujek Bronek", a stratedzy odpowiadający za kampanię PO przebili nieudolnością sztabowców byłego prezydenta.
Pierwszym i najważniejszym błędem było to, że politycy PO źle wybrali sobie przeciwnika. Ostatnią rzeczą, którą powinni byli robić, było atakowanie nowo wybranego prezydenta. Zwycięzca ma na początku duży kredyt zaufania. Ci, którzy na niego głosowali, chcą się cieszyć, że dobrze wybrali. Ci, którzy byli przeciwni, czekają na rozwój sytuacji. Od razu po przegranej Komorowskiego PO powinna zrobić wszystko, żeby uniknąć wrażenia, że zwalcza Andrzeja Dudę. Jej politycy nie tylko powinni zadeklarować, że godzą się z koniecznością, ale z uśmiechem na ustach i zaciśniętymi zębami okazywać, jak tylko się da, przyjaźń i gotowość do współpracy. Zamiast, jak to robiła premier Kopacz, naciskać na prezydenta za pośrednictwem mediów, żeby się z nią spotkał, należało wysłać odpowiednie pismo z prośbą o rozmowę. Jednocześnie, należało unikać krytyki i polemik z nową głową państwa. Politycy PO uznali inaczej. Ze słusznego założenia - że Andrzej Duda jest poważnym wsparciem dla PiS - wyciągnęli błędny wniosek, a mianowicie,
że osłabienie pozycji prezydenta przyczyni się do ich wygranej. Nic bardziej mylnego. Być może udało im się osłabić sondażową popularność prezydenta. I tyle.
Do dużej części elektoratu dotarł wyraźny sygnał, że PO nie umie pogodzić się z porażką. Gorzej. Łatwo było odnieść wrażenie, że głos oddany na PO w wyborach do Sejmu będzie głosem za wewnętrzną zimną wojną domową między ewentualnym przyszłym rządem kontynuacji a Andrzejem Dudą. Byłby to powrót do czasów nieszczęsnego konfliktu Donalda Tuska ze śp. Lechem Kaczyńskim - a tego chce naprawdę niewielu. Doprawdy, nie sposób zrozumieć, dlaczego tego prostego wniosku nie wyciągnęli liderzy rządzącej partii: w ich interesie leżało pokazywanie za wszelką cenę, że Andrzej Duda nie jest dla nich przeciwnikiem.
Drugim kluczowym błędem PO była debata na temat uchodźców, z kretesem, mniemam, przegrana przez partię rządzącą. Ewa Kopacz, najpierw na spotkaniu liderów Grupy Wyszehradzkiej, chciała się sprzeciwić Brukseli, która zamierzała narzucić Polsce obowiązkowe kwoty dla uchodźców. Później, pod wpływem części mediów i nacisku Berlina, uległa. Gdyby jeszcze od początku opowiadała się konsekwentnie za przyjmowaniem uchodźców mogłaby przynajmniej liczyć na poparcie części liberalno-lewicowego elektoratu; ustępując późno i pod presją zachowała się jak koniunkturalistka.
Tę słabość i chwiejność rządu doskonale wyczuł Jarosław Kaczyński i przypuścił w Sejmie frontalny atak. Dzień wystąpienia Kaczyńskiego w parlamencie był przełomem jeszcze z jednego powodu. Poczucie, że polski rząd traci podmiotowość i suwerenność oraz uzasadnione obawy, że Polska wbrew woli większości będzie musiała otwierać się na kolejne fale imigrantów, stworzyły całkiem nową sytuację. Pierwszy raz od wielu miesięcy Jarosław Kaczyński mógł wyjść z cienia i stanąć publicznie na czele opozycji. Jej prawdopodobne zwycięstwo będzie już od tej pory jego sukcesem. Gdyby nie debata na temat uchodźców, twarzami sukcesu byliby Andrzej Duda i Beata Szydło. Teraz będzie nią przede wszystkim Kaczyński.
Pozostaje jednak otwartą kwestią, jaki będzie zakres jego władzy. Sondaże są dość enigmatyczne. Polskę mogą czekać albo po prostu samodzielne rządy PiS, albo jakaś forma koalicji. Tak zwana wielka antypisowska koalicja wydaje się rzeczą najmniej prawdopodobną: upadłaby ona przy pierwszym wecie zgłoszonym przez prezydenta. Raczej, zamiast o wielkiej koalicji, politycy PO będą musieli pomyśleć poważnie o przyczynach przegranej. I, jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, poszukać nowego lidera, który stałby się symbolem zmian.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".