PublicystykaPaweł Lisicki: zemsta niechcianych konsekwencji, czyli ostatnie słowa Benedykta XVI

Paweł Lisicki: zemsta niechcianych konsekwencji, czyli ostatnie słowa Benedykta XVI

Jeśli wziąć rozumowanie Benedykta za dobrą monetę, to może się okazać, że w niedalekiej przyszłości Kościół będzie miał nie dwóch, ale może trzech, czterech lub więcej jednocześnie papieży emerytów. Jeśli każdy może dowolnie oceniać swoją zdolność wypełniania misji, jeśli nie jest ona czymś dożywotnim lecz czasowym, to łatwo sobie wyobrazić, że w nieodległej przyszłości urząd papieski ulegnie daleko idącej sekularyzacji - pisze Paweł Lisicki dla WP Opinii.

Paweł Lisicki: zemsta niechcianych konsekwencji, czyli ostatnie słowa Benedykta XVI
Źródło zdjęć: © East News | Vandeville Eric/ABACA
Paweł Lisicki

16.09.2016 | aktual.: 16.09.2016 14:21

Dawno już na żadną książkę nie oczekiwano z takim napięciem. Jedni mniemali, że odsłoni ona faktyczną tajemnicę rezygnacji z urzędu, być może ukryte przyczyny Vatikanleaks i motywy działających w cieniu Bazyliki świętego Piotra spiskowców. Inni wierzyli, że znajdzie się w niej prawdziwy opis ukrytej rzekomo w Watykanie homoseksualnej kliki kardynałów. Byli też i tacy, którzy spodziewali się znaleźć w niej szczerą ocenę, być może nawet krytykę, pontyfikatu papieża Franciszka. I nie sposób powiedzieć, żeby te, tak sprzeczne, oczekiwania były całkiem bez podstaw.

Nigdy przecież w historii nie zdarzyło się tak, żeby za życia urzędującego biskupa Rzymu zabierał publicznie głos jego poprzednik. Dodatkowo nie chodziło o wydanie kolejnego traktatu teologicznego, rozprawy filozoficznej lub innego kościelnego dokumentu, ale o wypowiedź popularną, skierowaną z zasady do wszystkich, o wywiad rzekę. Jednak łowców sensacji i poszukiwaczy skandali książka Benedykta XVI i niemieckiego dziennikarza Petera Seewalda, pod znamiennym tytułem "Ostatnie rozmowy", musiała rozczarować.

Brak w niej śmiałych i przenikliwych analiz współczesności, brak sądów ostrych i kontrowersyjnych, z których słynął przecież jeszcze jako kardynał Josef Ratzinger. "Ostatnie rozmowy" to raczej testament duchowy, refleksja człowieka stojącego bezpośrednio nad grobem. Tym bardziej poruszająca, że Benedykt XVI nie ukrywa swej słabości - mówi wręcz o tym jak mizernym jest człowiekiem. Nie waha się też dzielić swą nadzieją na życie wieczne, posługując się obrazami bliskimi, zrozumiałymi: "Cieszę się, że znowu zobaczę moich rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, i wyobrażam sobie, że będzie tak samo wspaniale, jak było u nas w domu".

Musi uderzać, z jaką ostrożnością papież mówi o swym następcy. "Każdy ma inne charyzmaty. Franciszek to człowiek praktycznych działań. Był długo arcybiskupem, zna się na swoim fachu, przedtem pełnił funkcję przełożonego u jezuitów i nie brakuje mu odwagi do podejmowania spraw organizacyjnych". Nie jest to, trzeba przyznać, wiele. Tym bardziej, że nie wiadomo, jak owe słowa interpretować. Co oznacza ta gotowość do podejmowania spraw praktycznych? Lepsze zarządzanie Kościołem? Skuteczniejszy dobór współpracowników?

Ta ostrożność w formułowaniu sądów jest z jednej strony zrozumiała, w końcu trudno wyobrazić sobie, żeby jeden biskup Rzymu oceniał drugiego. Z drugiej pokazuje, w jak dziwacznej sytuacji postawił siebie sam Benedykt wskutek swej decyzji o abdykacji: praktycznie nie może mówić o żadnej z kwestii, które od kilkunastu miesięcy dzielą świat katolicki. Czy papież Franciszek ma rację, domagając się otwarcia granic Europy dla muzułmańskich imigrantów? A jak rozumieć zmianę nauki Kościoła w stosunku do osób rozwiedzionych i ponownie zamężnych - czy jest to rozwinięcie doktryny, czy, jak chce bliski przyjaciel Benedykta XVI Robert Spaemann, radykalne zerwanie? Dlaczego Franciszek gotów jest angażować się w takim stopniu na rzecz walki z globalnym ociepleniem, jakby było to w tej chwili najważniejsze wyzwanie moralne ludzkości? Aż prosiłoby się, żeby poznać opinię Benedykta na te tematy. Niestety, rola papieża emeryta sprawiła, że on, mając tak wielkie doświadczenie i tak wielką wiedzę, akurat tych problemów w ogóle nie porusza!

Jest też bardzo oszczędny, jeśli chodzi o dwie inne, palące kwestie. Swoją abdykację tłumaczy tak, jakby chodziło o proste ustąpienie ze stanowiska. Mniej więcej tak, jak zapewne wyjaśniałby odejście z urzędu zmęczony już i schorowany menadżer wielkiej firmy. W gruncie rzeczy nie wiadomo właściwie, dlaczego Benedykt ustąpił. Podany przez niego powód - że z powodu stanu zdrowia nie mógł uczestniczyć w wyprawach za Atlantyk - brzmi mało wiarygodnie.

Podobnie niejasne są inne tłumaczenia: "Jeśli nie da się właściwie wypełniać zleconej misji, staje się jasne, że nie dysponuje się zdolnością, więc należy - dla mnie to oczywiste, ktoś inny ma pewnie odmienne zdanie - zwolnić miejsce". Oznacza to jednak, że sprawowanie urzędu Piotra przestaje być powołaniem, czymś, co przyjmuje się na całe życie, jest tylko czasową funkcją, z której w każdej chwili można zrezygnować. Wszystko zależy od subiektywnej oceny danego papieża. Pozostaje to nie tylko w sprzeczności z całą tradycją rozumienia urzędu papieskiego, ale też pociąga za sobą całkiem osobliwe konsekwencje. Jak to możliwe, żeby papież, który jest zastępcą Chrystusa, na ziemi mógł po prostu odejść? W oczywisty sposób pociąga to za sobą osłabienie autorytetu i zakwestionowanie świętości urzędu.

Jeśli wziąć rozumowanie Benedykta za dobrą monetę, to może się okazać, że w niedalekiej przyszłości Kościół będzie miał nie dwóch, ale może trzech, czterech lub więcej jednocześnie papieży emerytów. Jeśli każdy może dowolnie oceniać swoją zdolność wypełniania misji, jeśli nie jest ona czymś dożywotnim lecz czasowym, to łatwo sobie wyobrazić, że w nieodległej przyszłości urząd papieski ulegnie daleko idącej sekularyzacji.

I właśnie osobliwy brak namysłu nad skutkami własnych działań jest w całej rozmowie z Seewaldem punktem chyba najciekawszym. W przedziwny sposób widać to, kiedy Benedykt XVI dokonuje rozrachunku ze swoim życiem i przede wszystkim ze swoim zaangażowaniem jako teologa w latach 50. i 60. Zdaje się on nie zauważać koniecznych skutków swoich ówczesnych wyborów dla Kościoła i pozycji chrześcijaństwa.

Wiele pada w tej książce gorzkich słów o dechrystianizacji Europy, wiele przestróg i napomnień. Jednak gdy Seewald zadaje byłemu przewodniczącemu Kongregacji Nauki Wiary i byłemu papieżowi kilka ważnych pytań, zderza się z bezradnością. Pierwsza seria pytań dotyczy tylko pozornie odległej historycznie oceny Soboru Watykańskiego II. Jak wielokrotnie wcześniej, Benedykt za złe efekty soboru obwinia dziennikarzy. Mówi, że biskupi chcieli odnowy i pogłębienia wiary, jednak "doszło do coraz silniejszego oddziaływania innych sił, zwłaszcza dziennikarzy interpretujących wiele podejmowanych tematów zupełnie inaczej". Czyżby? A może to niektórzy biskupi potrafili lepiej od pozostałych wykorzystywać media i narzucać swoją interpretację?

Ta bezradność papieża emeryta nigdzie nie jest tak wyraźnie widoczna jak w jednym z fragmentów, gdy stwierdza: "Co do podjętych działań, to dołożyliśmy wszelkich starań, nawet jeśli z pewnością zabrakło właściwej oceny reperkusji politycznych i faktycznych następstw". Jak to rozumieć? Jak można "dołożyć wszelkich starań" i jednocześnie nie być w stanie "ocenić reperkusji politycznych i faktycznych następstw"? Marne to tłumaczenie i gdyby tak próbował bronić swych decyzji jakiś polityk czy ktokolwiek odpowiedzialny za wspólnotę - dołożyłem wszelkich starań, ale nie zrozumiałem konsekwencji swoich czynów - nie zostałby pewnie wysłuchany. Drugim uderzającym przykładem bezradności są słowa papieża emeryta tłumaczącego, że nie mógł nic zrobić, żeby przezwyciężyć chaos liturgiczny. Nic, poza… pisaniem książek.

Wydaje się, że, paradoksalnie, kluczem do zrozumienia tych tłumaczeń, a także całego pontyfikatu, a może nawet całego kryzysu posoborowego, jest jedno zdanie z napisanego, dołączonego jako aneks do książki tekstu, wtedy jeszcze księdza Josefa Ratzingera z 1958 roku. Napisał on tam, że „nie potrafimy sobie wyobrazić, że żyjąca obok nas jednostka ludzka, wspaniały uczynny i dobry człowiek miałby znaleźć się w >>piekle<<, ponieważ nie jest praktykującym katolikiem”. Tym samym odrzucona zostaje prastara wiara, wyrażona prostym stwierdzeniem, że "poza Kościołem nie ma zbawienia".

Skoro tak, skoro nie jest ona dłużej możliwa, to radykalnemu podważeniu ulega tożsamość Kościoła. Traci on swoje granice, traci odrębny charakter. Teologia staje się dialektyką, której zadaniem ma być przezwyciężenie sprzeczności między wiarą a nie-wiarą, chrześcijaństwem a nie-chrześcijaństwem, Kościołem jako wspólnotą wierzących i całą ludzkością. Od tej pory, jak pisał młody Ratzinger, stare znaczenie podziału na chrześcijan i nie-chrześcijan zanika, Kościół i nie-Kościół należą razem do siebie, a zbawienie obejmuje całą ludzkość niezależnie od wiary, bądź niewiary poszczególnych ludzi. Tych interpretacji, tak charakterystycznych dla najbardziej wpływowych teologów XX wieku, nie wymyślili żadni dziennikarze. A to one są, nie mam wątpliwości, głównym powodem kryzysu, o którym tyle mówił i mówi emerytowany papież.

Paweł Lisicki dla WP Opinii

Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy". Dziennikarz, publicysta, pisarz. Były redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita" oraz tygodnika "Uważam Rze".

Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.

Źródło artykułu:WP Opinie
Zobacz także
Komentarze (0)