Patti Smith: nadal nie uważam się za muzyka - po prostu trochę śpiewam
Amerykańska wokalistka i pisarka Patti Smith porwała warszawską publiczność podczas koncertu w Parku Sowińskiego. - Wystarczy telefon komórkowy, by zjednoczyć miliony. Bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że siła tkwi w ludziach - mówiła artystka.
18.08.2014 | aktual.: 19.08.2014 08:55
Piosenkarka przyjechała do Warszawy w niedzielę w ramach trasy koncertowej, promującej jej ostatni krążek "Banga".
Wielokrotnie powtarzała pani, że w dzieciństwie nawet nie myślała o karierze muzycznej. Marzyła pani o karierze pisarki. Czy była jakaś płyta, piosenka czy wydarzenie, które skierowało panią tak zdecydowanie w stronę muzyki?
Patti Smith: Słuchałam muzyki przez całe życie, od najmłodszych lat. Ale moja decyzja nie była czymś naturalnym, była prawie polityczna. Nadal nie uważam się za muzyka - po prostu trochę śpiewam. Ale wszystko zaczęło się od występów poetyckich, czytania moich wierszy przed publicznością. Coraz częściej do wierszy dodawałam jakiś rytm, nawet muzykę. Serio, urodziłam się czytając poezję. Tyle, że chciałam w niej więcej energii, muzyczności. Na początku było bardzo skromnie - przygrywałam sobie trochę na gitarze i pianinie podczas gdy improwizowałam poezję.
Naturalnie, miałam swoje inspiracje, swoich idoli ale nie zaczęłam tego robić z czyjegoś powodu. Zaangażowałam się w granie rock and rolla. Czułam, że muzyka staje się zbyt wielka, zbyt dochodowa, zbyt korporacyjna, ujednolicona. Nasz głos - którego pozycja była starannie i powoli budowana w latach 60. - głos rewolucyjny, artystyczny, polityczny, poetycki i seksualny, niegdyś tak silny, stawał się po prostu modny, zawłaszczony przez biznes. Wielu naszych "ludzi", naszych liderów umarło: Jimi Hendrix, Jim Morrison, Bob Dylan wycofał się z życia publicznego po swoim słynnym wypadku motocyklowym. Beatlesi się zmieniali, wszystko się zmieniało.
Nie czuję się jak "człowiek lat 60", choć jestem w tym samym wieku co na przykład Neil Young. Ale zaczęłam działać dopiero w latach 70., więcej mnie łączy emocjonalnie z pierwszymi punkami, ruchem new wave. Ale kocham artystów z lat 60., tacy ludzie jak Dylan, Young, Grace Slick czy John Lennon - potem pojawił się John Coltrane - byli dla mnie inspiracją. To był niezwykły czas, wszystko właściwie było inspirujące. Poeci, muzycy, artyści różnej maści działali razem - właściwie staraliśmy się po prostu jakoś przetrwać i robić swoje.
Czy Nowy Jork nadal jest dla pani inspirującym miejscem? Z jego mapy zniknęło wiele ważnych dla historii muzyki miejsc jak Chelsea Hotel czy klub CBGB, gdzie oprócz pani pierwsze koncerty dawały takie grupy jak m.in. Blondie, The Ramones czy Television.
- Wiele się zmienia. Mało kto ma respekt dla kulturowej historii miasta. Po prostu wyburzają budynek i nie ma dla nikogo znaczenia, że John Coltrane dawał tu swoje legendarne występy, jak to było w przypadku klubu Five Spot. Czy, że w tym budynku pisał Edgar Allan Poe - i tak go zrównają z ziemią. CBGB jest dziś sklepem z drogimi ubraniami. A na ścianach wiszą nasze zdjęcia!
Tak rozwijają się nasze wielkie miasta. Są skupione na mnożeniu kapitału, otwieraniu kolejnych ekskluzywnych butików dla bogatych ludzi z kartami kredytowymi. Dla mnie to inna kultura. Gdy dorastałam, nikt nie miał karty kredytowej. Jeśli skończyła ci się kasa - nie mogłeś iść bawić się do rana w klubach, zamawiając kolejne drinki, na które cię nie stać. Musiałeś po prostu płacić żywą gotówką za to, co kupowałeś, musiałeś nauczyć się oszczędzać. Uważam, że tak było lepiej. Dziś nic dla nikogo już nie znaczy - nawet jeśli kupię drogi aparat i zgubię go gdzieś, to nie ma znaczenia, po prostu kupię sobie nowy. Na końcu tego wszystkiego ludzie budzą się i nagle okazuje się, że są winni bankom wielkie kwoty.
Kiedyś groziła pani, że "skopie tyłek poezji" w swojej pracy literackiej. Czy dziś to nastawienie nieco złagodniało?
- Oh, byłam młoda. Nie mam już 23 lat, chcę po prostu pisać dobre książki. Zależy mi przede wszystkim na komunikowaniu się z ludźmi. Piszę każdego dnia, to moja praca. Aktualnie kończę pracować nad nową powieścią. W okolicach zimy prawdopodobnie zacznę także pracować nad nową płytą. Chciałabym popracować razem z moim synem Jacksonem i córką Jesse, to bardzo utalentowani muzycy. Dzieje się bardzo wiele - mam jeszcze swoją wystawę fotograficzną, koncerty, pisanie. No i pracę matki.
Jak ocenia pani dzisiejszą wersję rock and rolla? Czy wykorzystał szansę na "odzyskanie autentyczności", jaką dawał punk rock i, później, grunge?
- Tak. Uważam, że dobrze sobie radzi. Cały czas słyszę o nowych zespołach, jak Baby In Vain, wciąż pojawiają się kolejne młode grupy. Jest cała masa ludzi, starających się zrobić coś własnego. Tak samo było, gdy dorastałam - z jednej strony były gwiazdy pop, z drugiej artyści niezależni. Nie wydaje mi się, żeby dziś wyglądało to inaczej.
Dawniej gwiazdy rocka, jak Hendrix, były bożyszczami, pół-bogami; można było wyryć ich popiersia w Mount Rushmore. Wydaje mi się, że dziś każdy zajmuje się sobą, brakuje wyrazistych postaci, liderów. A jednak każdy coś nagrywa, wrzuca do internetu, dzieli się. Codziennie ktoś mnie zaczepia na ulicy, wciskając swoją płytę demo. Jestem przyzwyczajona do czegoś innego. Gdy dorastałam, nie mieliśmy takich możliwości ani pieniędzy, żeby pracować tak szybko. Technika oferuje nowe możliwości, demokratyzuje muzykę.
Czy ta demokratyzacja, która sprawia, że właściwie każdy może być "muzykiem" wydaje się pani czymś pozytywnie wpływającym na muzykę?
- Trudno powiedzieć w tym momencie, jesteśmy wciąż w fazie pionierskiej. Chyba nie jest ani dobra, ani zła. Jeszcze nie nauczyliśmy się z niej korzystać. Internet zmienił wszystko, nasza kultura się zmienia.
Świat się zmienia i jest w rozsypce - polityka, ekonomia, środowisko jest w rozsypce. Oglądasz wiadomości i zastanawiasz się, dlaczego wszystko jest takie popieprzone? I to bez wyraźnego, dobrego powodu. Wydaje się, że ludzkość po prostu nie potrafi spokojnie żyć. Ciągle pakuje się w tarapaty.
Ale wystarczy telefon komórkowy, by zjednoczyć miliony. Bardziej niż kiedykolwiek wierzę, że siła tkwi w ludziach. Gdyby cała generacja uznała: chrzanić tych polityków, nasze pokolenie się zjednoczy i zmieni świat - naprawdę może to zrobić.