Parada atrakcji makabrycznych
Jesień w literaturze upływa pod znakiem SS. Najpierw za sprawą wyznań Grassa. Teraz - dzięki powieści Jonathana Littella, który Holocaust opisał z punktu widzenia SS-mana, wywołując prawdziwą burzę we Francji.
23.11.2006 | aktual.: 23.11.2006 11:38
"Les Bienveillantes", 900-stronicowa powieść Jonathana Littella, za którą otrzymał właśnie prestiżową Nagrodę Goncourtów, to podróż SS-mana przez niemal wszystkie miejsca kaźni Żydów na Wschodzie między 1941 a 1944 rokiem. Okrzyknięto ją arcydziełem i oprotestowano jako rewizjonizm i epatowanie okrucieństwem.
Tymczasem prawda leży pośrodku - w tej powieści o Zagładzie imponuje gigantyczny materiał historyczny, ale męczy przeładowanie faktami i odpycha sensacyjność, która nie przybliża do rozumienia. Nie jest to więc nowa "Wojna i pokój", a raczej, jak napisał francuski historyk, przygody Toma Ripleya (uroczego degenerata z kryminałów Patricii Highsmith) w mundurze SS. Porażają, przerażają, ale nie wiadomo do końca w jakim celu. Ku przestrodze czy tylko dla efektu?
Tropem Einsatzkomanda
Jesienne przyznanie Nagrody Goncourtów już drugi rok z rzędu otacza aura skandalu. W 2005 nie dostał jej Michel Houellebecq, choć bardzo się starał. W tym roku otrzymał ją Jonathan Littell, 39-letni Amerykanin piszący po francusku, który w przeciwieństwie do Houellebecqa nie udzielał wywiadów i nie pojawił się nawet na uroczystości wręczenia nagrody. Za to jego książka "Les Bienveillantes" (łaskawe, dobroczynne - tak starożytni Grecy eufemistycznie określali Erynie) sprawdziła się wśród czytelników. Od sierpnia sprzedało się 300 tysięcy egzemplarzy, choć początkowy nakład wynosił tylko 12 tysięcy.
Unikający rozgłosu Littell jest w prasie przedstawiany jako anty-Houellebecq, bo zawdzięcza swój sukces literackiej maestrii, a nie marketingowi. I rzeczywiście, powieść jest napisana elegancką francuszczyzną, ma odpowiednią długość (jak mówią złośliwi, tę nagrodę dostaje zwykle książka najdłuższa z nominowanych) i w przeciwieństwie do typowych francuskich powieści błądzących w estetycznych i językowych meandrach opiera się na faktach, na solidnym materiale historycznym.
Jej sukces łączy się też prawdopodobnie z innymi zjawiskami - z rosnącą popularnością gatunków non-fiction: wspomnieniami, biografiami, no i z wielkim zainteresowaniem tematami wojennymi i nazizmem nie tylko we Francji. Wystarczy przypomnieć niemieckie spory sprzed kilku lat wokół wystawy o zbrodniach Wehrmachtu, kontrowersje wokół filmu o Hitlerze czy ostatnio - dyskusje o Günterze Grassie.
Niemcy w powieści Littella podążają w kierunku Moskwy tak jak niegdyś wojska napoleońskie - stąd wzięły się częste we Francji porównania do "Wojny i pokoju". Francuskie okupacyjne losy, czyli państwo Vichy i kolaboracja, pojawiają się tu tylko marginalnie.
Dla Francuzów ta podróż na Ukrainę, do Polski i pod Stalingrad razem z Einsatzkomandem SS, którym dowodzi Obersturmbannführer Max Aue, jest z pewnością ciekawą lekcją historii. I dobrze. Bowiem jeszcze do niedawna niewiele pisano o tym, co działo się na froncie wschodnim, czyli o planie "ostatecznej likwidacji" Żydów na terenie ZSRR i Galicji przez specjalnie do tego stworzone jednostki SS, tak zwane Einsatzgruppen.
To, co pouczające dla Francuzów, z naszej perspektywy może wyglądać inaczej. Widać choćby rozmaite uproszczenia i stereotypy. Wszak rzecz dzieje się częściowo i na terenie Polski. Z kolei Anglicy zobaczyli w nagrodzonej książce typową powieść amerykańską przystrojoną francuskim beretem. Nie jest to całkiem od rzeczy, zważywszy na to, że ojcem Jonathana jest amerykański pisarz Robert Littell. Jak to się stało, że Amerykanin mieszkający na stałe w Barcelonie tak rozkochał w sobie Francuzów? Kat zlepiony z lektur
Historia powstania tej książki łączy się z historią rodzinną. - Auschwitz, komory gazowe, ja o tym wszystkim wiedziałem, pochodzę z rodziny żydowskiej, która wyemigrowała z Polski do Stanów Zjednoczonych w XIX wieku. Dorastałem ze świadomością przeszłości, natomiast nie wyobrażałem sobie, że ludobójstwo było dziełem tak racjonalnie zorganizowanego aparatu biurokratycznego - opowiadał Littell w jednym z nielicznych wywiadów. Jednak Holocaust był dla niego dość abstrakcyjną sprawą - w przeciwieństwie do wojny w Wietnamie, którą już w dzieciństwie oglądał w telewizji.
Ma życiorys amerykańsko-francuski. Urodził się bowiem w Nowym Jorku, dzieciństwo spędził we Francji, tam zdawał maturę, studiował za to na uniwersytecie Yale. W 1989 roku odkrył zdjęcie z 1941 roku, z czasów kiedy Niemcy znajdowali się tuż pod Moskwą. Widać na nim rozciągnięte na śniegu ciało dziewczyny powieszonej przez Niemców. Rosjanie znaleźli je już pogryzione przez wilki, ale na zdjęciu zmasakrowana dziewczyna nadal jest piękna. Wtedy po raz pierwszy przyszedł mu do głowy pomysł powieści, w której byłoby czuć i widać zapach krwi, strachu i śmierci.
Zaczął zbierać materiały, zainspirował go też słynny film Claude'a Lanzmanna "Shoah". Sam miał też do czynienia ze zbrodniarzami wojennymi, jako że jeździł z organizacjami humanitarnymi w miejsca konfliktów - był na Bałkanach, w Czeczenii i Afganistanie. To wszystko - jak opowiadał - pomogło mu stworzyć postać bohatera książki Maksa Aue i jego otoczenia.
W powieści nie przypominają oni raczej tuzinkowych morderców. "Kaci nie mają głosu" - twierdzi Littell. Tutaj mogli przemówić. Powstały co prawda już wcześniej fikcyjne pamiętniki Rudolfa Hössa, komendanta Oświęcimia, znamy też postać Eichmanna z książki Hanny Arendt. W Polsce mamy też niesłychane źródło, czyli "Rozmowy z katem" Kazimierza Moczarskiego. Tych głosów znalazłoby się więc sporo. Jednak Max Aue nie przypomina ani prostackiego Stroopa, ani biurokraty Eichmanna. To czarny bohater innego gatunku. Lecz jak wszystko w tej powieści jest tworem zlepionym z wielu lektur.
Holocaust jako marnotrawstwo
Otóż Littell z pewnością znał analizy, które pokazywały elitę przywódczą Niemiec hitlerowskich jako grupę mocno zdegenerowaną. Byli w niej i arystokraci, i ludzie wykształceni, z tytułami naukowymi. Max Aue, pół-Niemiec, pół-Francuz, jest doktorem prawa, kamuflującym się homoseksualistą, który naprawdę kocha tylko swoją siostrę. Nie jest też wykluczone, że spłodził z nią nawet bliźnięta. W jego opowieści co rusz rzeczywistość miesza się z fantazją - tak, że nie jest do końca jasne, czy faktycznie zabił swoją matkę.
Littell chciał ożywić zdjęcia z pogromów - i rzeczywiście, ta powieść spływa krwią, ale również spermą i gównem, którym bohater poświęca sporo uwagi. Co nie przeszkadza mu nieustannie snuć filozoficznych dywagacji: chodząc po Auschwitz, cytuje Kanta, po miejscach masowych egzekucji na Ukrainie - Schopenhauera i Sofoklesa, znawcę ludzkiej natury, a "Ucztę" Platona poleca SS-manowi, którego pragnie uwieść.
Max jest też niespełnionym artystą, uczył się niegdyś gry na fortepianie. Poza tym odznacza się niemiecką systematycznością i zmysłem praktycznym: wodę na kawę zawsze nastawia, zanim umyje zęby, ale grzanki dopiero potem, bo przecież robią się błyskawicznie. Nie, nie wierzy wcale ślepo w ideologię Hitlera ani nie jest zaciekłym antysemitą - uważa nawet likwidację Żydów za marnotrawstwo siły roboczej, choć imponują mu też nowe, ekonomiczne sposoby masowego zabijania przy użyciu gazu.
Dlaczego więc robi to, co robi? Na pewno ucieka od przeszłości i od Francji, od traumatycznego dzieciństwa i miłości, chce potwierdzić swoją niemieckość - męskość. "Ojciec był Niemcem, moje miejsce jest w Niemczech, a nie wśród skorumpowanej burżuazji francuskiej". Zresztą, o ironio, tam właśnie trafia po wojnie - spokojnie dożywa swoich dni jako francuski fabrykant koronek.
Porządek, koronki i miłość do sztuki - to, przyznają państwo, stereotyp nazisty. Dochodzi do tego jeszcze syndrom chorobowy opisany w literaturze przedmiotu jako "apatia schizoidalna" objawiająca się obojętnością i znieczulicą, na którą ponoć cierpieli znani oprawcy. Max nic nie czuje, nic go nie dotyka, ma za to własną filozoficzną wykładnię swoich działań.
Chodzi mu o samopoznanie, kieruje nim pasja absolutu i ciekawość, jak to wszystko na niego wpłynie. Jest jak obojętna kamera rejestrująca wszystko dookoła. Za to ciało mu się buntuje, od czasu jednej z egzekucji wymiotuje po każdym posiłku. I przez te 900 stron bohater nic a nic się nie zmienia, i tylko ilustruje coraz to nowe zdarzenia swoimi maksymami: "Jesteśmy tu po to, by się bawić, by zabijać, zanim sami zostaniemy zabici". Ile wartości, ile sensacji
Lanzmann uznał tę postać za papierową i nieprawdopodobną. I trudno się z nim nie zgodzić. Natomiast kimś w typie Maksa mógł być, jak sobie wyobrażam, pewien autor zdjęć robionych w Warszawie w czasie okupacji. Nie tak dawno ukazał się w Polsce album z wywołanych tajemniczych klisz.
Ów nieznany Niemiec nie interesował się wojną. Fotografował detale na ulicy: kapelusze kobiet, obcasy butów, zrobił też całą serię zdjęć laleczek w pościeli o ewidentnych konotacjach seksualnych. Tego albumu Littell raczej nie znał i nie ratuje on w żaden sposób jego zbyt wykombinowanej postaci. Jednak choć jego bohater drażni, to inny składnik tej powieści był dla mnie bardziej bolesny.
Lwów, Charków, Sobibór, Oświęcim - Max Aue zwiedza dziesiątki miejsc naznaczonych mordem. Co strona to nowe miejsce kaźni. W Auschwitz ogląda gospodarskim okiem wraz z doktorem Mengele nowe wynalazki do zabijania. Jednak najbardziej bolesna była dla mnie scena wcale niespecjalnie makabryczna: oto zadowolony Eichmann pokazuje właśnie Maksowi nadesłaną mu przez Stroopa dokumentację likwidacji getta warszawskiego.
Oglądają, komentują. To boli, ale nie jest to ból literacko przetworzony jak w wielkiej literaturze dotyczącej Zagłady. Tutaj boli nasza własna bliskość tych miejsc i tamtych zdarzeń. I widzimy jednocześnie, że to są tylko punkty w pewnym planie literackim - efektowne, dodajmy, tylko efektowne.
Nie chodzi wcale o to, że bohaterem jest SS-man, zło od zawsze było tematem literackim. Jednak tutaj przed naszymi oczami przewija się po prostu parada makabrycznych atrakcji. Sceny egzekucji mogą przywoływać powieści Wiktora Suworowa, szpiega sowieckiego, który uciekł do Wielkiej Brytanii i opisał w sensacyjnych książkach metody sowieckiej eksterminacji. To była jego prywatna walka z systemem. Natomiast powieść Littella, próba całościowego ogarnięcia zjawiska Zagłady, poza wszytkim trąci sztucznością. Jego SS-mani często rozmawiają ze sobą, jakby czytali tabele statystyczne z podręcznika.
Max Aue na samym początku wygłasza całą serię ostrzeżeń: "Prawdziwie niebezpieczny dla człowieka jestem ja, jesteście wy (...). Nigdy nie możecie powiedzieć z całą pewnością, że nikogo nie zabilibyście, możecie powiedzieć tylko, że macie taką nadzieję. (...) Jestem taki sam jak wy!". Co znaczy ni mniej, ni więcej, że kaci są wszędzie, są zwykłymi ludźmi, a zło może się powtórzyć i się powtarza.
Czyżby Littell sugerował, że Holocaust był tylko jednym z wielu ludobójstw? Choć nie pisze tego wprost, w recenzjach Zagładę wymienia się jednym ciągiem razem z wojną w Wietnamie czy w Iraku - i to już jest wielkie nadużycie. Stop. Może to moja nadinterpretacja - niesprawiedliwa wobec tej książki? Może. A wszystko dlatego, że przy całej swojej rzetelności i sprawności, jakoś nie trafia ona celu, odbija się od czytelnika. Ten poświęcony Zagładzie pocisk z grubej berty, który w polskim tłumaczeniu dostaniemy dopiero za rok, choć wystrzelony - nie wybucha.
Justyna Sobolewska
współpraca Ewa Wieleżyńska