PolskaPapież pod bronią

Papież pod bronią

Ojciec Święty wpędzał w stres swoją osobistą ochronę, bo chętnie fotografował się z uzbrojonymi po zęby wrocławskimi antyterrorystami.

Papież pod bronią

09.04.2005 | aktual.: 09.04.2005 09:47

Przed przyjazdem Jana Pawła II do Wrocławia w 1997 r. sprawdzaliśmy kościół garnizonowy. Nawet ołtarz. Jeden z nas chciał zajrzeć do tabernakulum. „Nie trzeba przeszukiwać, tam tylko mieszka Pan Jezus”, oponował ksiądz. „Ale ja chcę sprawdzić, czy On jest tam sam”, odparł kolega – wspomina Józef, pirotechnik z Samodzielnego Pododdziału Antyterrorystycznego Policji we Wrocławiu.

Wrocławscy antyterroryści od dawna są uważani za nie lada fachowców. Nic więc dziwnego, że nasi „kominiarze” od lat byli powoływani pod broń i – wraz z innymi antyterrorystami z Polski – jeździli podczas pielgrzymek za papieżem po całym kraju, strzegąc go jak oka w głowie. – Podobnie jak kilku kolegów z naszego pododdziału, ochraniałem Ojca Świętego od 1991 roku – mówi Adam. – Z Wrocławia zwykle wyjeżdżała na taką akcję połowa z nas, by w tym samym czasie nie zwijać parasola bezpieczeństwa nad miastem.

Nie jest wam gorąco?

– W 1997 r. tuż za sanktuarium w Kaliszu siedzieliśmy w pogotowiu w wozach. Upał niemiłosierny, a my w pełnym rynsztunku, kamizelkach kuloodpornych, kominiarkach, hełmach, uzbrojeni po zęby w karabiny maszynowe, broń krótką, granaty itp. Jak na wojnę. Po mszy świętej patrzymy, a tu papież odsuwa swoją osobistą ochronę i idzie w naszym kierunku. Jak oparzeni wyskoczyliśmy z samochodów, podbiegliśmy do Ojca Świętego i otoczyliśmy go kręgiem. Zapytał z troską, czy jest nam ciężko w tym całym sprzęcie. „Nie martwcie się, za chwilę pojedziemy dalej, będzie chłodniej” – powiedział. Interesował się naszą służbą. Uśmiechnięty, rozluźniony. Pobłogosławił każdego z nas. A my staliśmy wzruszeni i wręcz sparaliżowani. Zdołaliśmy tylko ucałować papieski pierścień i żałowaliśmy, że nie zdążyliśmy zorganizować jakiegoś aparatu fotograficznego. Zaraz trzeba było pojechać w konwoju za papamobile... Na trzy pielgrzymki, które ochraniałem, tylko raz spotkało mnie takie szczęście – opowiada Piotr. – A ja byłem zazdrosny, że
mnie to ominęło, bo musiałem wtedy stać w innym sektorze. Czasem wypełnialiśmy takie zadanie, że nawet nie widzieliśmy, kiedy papież przejechał – dodaje Michał.

Ochrona zgrzytała zębami

– W 2002 r. na słynnej Franciszkańskiej 3 w Krakowie, w rezydencji arcybiskupów, już po wszystkich uroczystościach, podeszliśmy do Ojca Świętego 20-osobową tzw. antyterrorystyczną grupą wsparcia. Dziesięciu spośród nas było z Wrocławia. Watykańska ochrona papieża zazgrzytała zębami, bo mieliśmy ze sobą ostrą broń, której przecież nie wolno nam było odłożyć. Ale Jan Paweł II uspokoił swoją osobistą ochronę i chętnie się z nami fotografował. Każdego pobłogosławił i dał różaniec lub inną pamiątkę, które teraz traktujemy jak relikwie. Ucałowaliśmy papieski pierścień. Papież był zmęczony, schorowany, ale wciąż uśmiechnięty, przyjacielski. Nie wiem, skąd on brał tyle siły i wytrzymałości – wspomina wzruszony Adam.

Technika lotu na papieża

Wrocławscy antyterroryści mówią o sobie, że w czasie pielgrzymek byli tarczą Ojca Świętego. Brali na siebie całe zagrożenie. Co niekoniecznie oznaczało, że mieli zasłaniać Jana Pawła II swoim ciałem. Od takiego zastawiania i ewentualnie ewakuowania papieża była jego watykańska ochrona i nasze „borowiki”. Antyterroryści zaś służyli do likwidowania niebezpieczeństwa. Gdyby np. ktoś zaczął strzelać z tłumu, to oni natychmiast mieli dostać od innych fachowców dokładny namiar na trefny sektor, wejść tam jak czołg z całym uzbrojeniem, „ze wszystkim, co mieli” i wymieść zagrożenie. Można powiedzieć więc, że ktoś inny celowałby, a oni byliby jak wystrzelony pocisk z lufy. No i musieliby też utworzyć z siebie samych mur ziejący ogniem oraz tunel umożliwiający ochronie ewakuację Ojca Świętego. To akcja wymagająca wielkiego wyczucia, bo antyterroryści w czasie pielgrzymek mieli za zadanie chronić nie tylko papieża, ale i zgromadzonych wiernych. – W takich sytuacjach jesteśmy w stanie uderzyć choćby spod ziemi czy z
powietrza – z helikopterów. Istnieje nawet półoficjalne określenie „technika lotu na papieża”. Mamy taką grupę wysokościową. W razie niebezpieczeństwa śmigło zastyga w powietrzu i ratownik zjeżdża na linie na ziemię. Osłaniany naszym ogniem, podczepia się do liny razem z ewakuowanym dostojnikiem i odfruwa z helikopterem. Ale jeśli chodzi o samego papieża, który był schorowany i dla nas święty, to taka powietrzna ewakuacja byłaby możliwa jedynie w „ostatecznej ostateczności” – zapewniają wrocławscy antyterroryści.

Podnosili asfalt

Przygotowania do papieskiej pielgrzymki antyterroryści rozpoczynali kilka miesięcy wcześniej. Intensywniej ćwiczyli swoją taktykę działań w mieście czy na otwartej przestrzeni, jeśli np. msza święta z Ojcem Świętym planowana była na krakowskich Błoniach. – Pracowaliśmy już od momentu rozpoczęcia budowy ołtarza. We wrocławskiej Hali Ludowej w 1997 r. było to na cztery miesiące przed przyjazdem papieża na Kongres Eucharystyczny. Sprawdzaliśmy, czy ktoś tam nie wbudował czegoś niebezpiecznego, nie podłożył. Pilnowaliśmy, by konstrukcja nie była ustawiana z materiałów łatwopalnych. Nasz pies ostro zareagował na jeden ze świeczników. Okazało się, że było tam tak dużo wosku, iż pies wziął go za zapach opakowania trotylu. Ale muszę podkreślić, że zawsze bardzo dobrze układała się nam współpraca ze stroną kościelną – wspomina Józef, pirotechnik. – W 2002 r. na krakowskim Rynku ktoś wrzucił do ustawionej tam skarbonki element elektronicznej zabawki. Trzeba było ową skarbonkę wynieść i sprawdzić. A zwykle
sprawdzaliśmy wszystko, nawet kubły na śmieci. Zakładaliśmy monitoring na stadionach i gdzie indziej, niemalże podnosiliśmy asfalt i zaglądaliśmy, co pod nim jest. Pewnego razu ktoś nagle zasłonił okna w budynku, w pobliżu którego za 15 minut miał przejeżdżać papież. Musieliśmy tam szybko pobiec – dodają inni antyterroryści. – I po tej waszej wizycie trzeba było wstawić nowe drzwi z kawałkiem ściany? – zaczepiam ich. – Nie odpowiemy na to, poza tym, że lokator wcześniej wyszedł, a okna zasłonił, by mu się mieszkanie nie nagrzało od słońca.

Snajper u psychologa

Już w trakcie wizyty Ojca Świętego w kraju antyterroryści snajperzy, np. na Błoniach, musieli przez 9-10 godzin profilaktycznie siedzieć w napięciu na drzewach, trzymając w pogotowiu karabiny. Z uwagi na zrozumiałą w takich przypadkach zasadę minimalnego zaufania (szaleńców na świecie nie brakuje), owi snajperzy byli badani psychologicznie i wybierano tylko takich, którzy za sobą mieli wiele lat nienagannej służby. – W miarę możliwości dyskretnie, zawsze sprawdzaliśmy każdy kwiatek, każdy prezent, który miał być wręczony papieżowi. Używaliśmy do tego m.in. wykrywaczy metalu, a także psów. No i własnego węchu – mówi Józef, pirotechnik.

Niewidzialni i smutni

– Najlepiej, gdy jesteśmy skuteczni, a nas nie widać. Nigdy nie oczekiwaliśmy premii za ochranianie Ojca Świętego. To był dla nas wielki honor, satysfakcja, ale i ogromny stres. Nie do pomyślenia, żeby coś mu się stało, i to we własnej ojczyźnie! A Ali Agca dał przecież dowód, że terroryści byli gotowi podnieść rękę na naszego papieża. Zawsze z ulgą oddychaliśmy, gdy już bezpiecznie lądował samolotem w Rzymie. Ale teraz nasza służba bez pielgrzymek Ojca Świętego i bez niego już nie będzie taka sama – smucą się wrocławscy antyterroryści.

  • Imiona antyterrorystów, na ich prośbę, zostały zmienione.

Bartłomiej Czekański

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)