Panie Obama, i co teraz?
Żarty się skończyły. Barack Obama będzie musiał pokazać, że wygrał, bo jest dobry – a nie dlatego, że miał lepszy pomysł na kampanię.
13.11.2008 | aktual.: 13.11.2008 14:34
Na ulicach Waszyngtonu feta po zwycięstwie ciemnoskórego demokraty zakończyła się już po dwóch dniach. Ale wystarczyło wejść do jakiejkolwiek restauracji, by się przekonać, że ludzie nadal żywo reagują na to, co się stało 4 listopada. Na hasło „Obama” dystyngowana klientela zamienia się w pospolite ruszenie. Gdy przy jednym stoliku pada toast: „Za Obamę!”, zewsząd słychać w odpowiedzi: „Yes We Can!”.
Krew, pot i łzy
Żadna analiza zmian politycznych w Waszyngtonie nie da o nich prawdziwego pojęcia, jeśli nie uwzględni tego obrazu spontanicznej radości. Amerykanów, którzy na ulicach, w knajpach i w sklepach stali karnie w kolejkach po historyczne numery gazet obwieszczających zwycięstwo Obamy. Jakkolwiek trudną sytuację odziedziczy jego gabinet, poparcie, jakie ma, daje mu szanse na rządy w atmosferze akceptacji. Obama powtarza, że droga do reform i uzdrowienia gospodarki będzie „trudna i stroma”. Ale Amerykanie wydają się nagle skłonni do wyrzeczeń; przyjmują słowa prezydenta elekta, jak niegdyś Brytyjczycy słuchali Churchilla obiecującego im „krew, pot i łzy”.
Pewnie będzie i pot, i łzy, bo gospodarki nie da się szybko naprawić. Ale po rządzie Busha, który dziennikarze nazwali „upośledzonym w kwestii prawdy”, administracja, która nawiąże społeczny dialog i obudzi entuzjazm – wiele zdoła zmienić. Obama mówi o takiej Ameryce, o jakiej marzyli jej twórcy – Ojcowie Założyciele: o kraju równych szans, gdzie mniejszość nie może ulegać tyranii większości, gdzie nie wolno prześladować ani poglądów, ani religii, ale też żaden Kościół nie może wkraczać w sprawy państwa.
Obama przynosi zmianę. Jest pierwszym czarnym prezydentem w kraju, w którym jeszcze 40 lat temu za próby zarejestrowania czarnych wyborców południowcy mordowali przedstawicieli ruchu praw człowieka i agentów rządowych. W kraju, w którym jeszcze sto lat temu codziennie linczowano czarnego człowieka, a pierwszym rokiem bez linczu był dopiero 1949. W kraju, w którym zabito pastora Martina Luthera Kinga, choć jego kampania na rzecz emancypacji czarnych wzorowana była na pokojowej doktrynie Gandhiego.
Sukces Obamy kończy epokę polityki rasowej. Kończy także niksonowskie „wojny kulturowe”, które polegały na wykorzystywaniu różnic w światopoglądach Amerykanów do uzyskiwania partyjnych profitów, na pogłębianiu podziałów i na wzmaganiu wzajemnej wrogości. Korzyści z tej polityki były krótkotrwałe; rozbicie społeczne, jakie z niej wynikło, pozostaje szkodliwe i głębokie, jak polskie nieporozumienia między Pałacem Prezydenckim a kancelarią premiera. Być może najważniejszą obietnicą, którą Barack Obama powtarzał, odkąd pojawił się na scenie politycznej, jest wola pogodzenia kraju podzielonego na „demokratyczne” stany „niebieskie” i „czerwone” stany Republikanów, na liberałów i konserwatystów. * Samobój arogantów*
Gdy cztery lata temu wybory znów wygrał George W. Bush, wyglądało na to, że kraj trwale i zdecydowanie przesunął się na prawo. Główny doradca Busha, Karl Rove, chwalił się wtedy, że udało się stworzyć permanentną konserwatywną większość, która zdominuje scenę polityczną na 30 lat. Republikanizm miał już być nie tyle preferencją partyjną, ile masowym ruchem społecznym umacnianym przez trendy demograficzne i kulturowe oraz kolejne amerykańskie „przebudzenie religijne”. Szeregi aktywistów The Grand Old Party (GOP – Wielkiej Starej Partii, jak określali siebie Republikanie) zasiliła też grupa, która wcześniej sama wybierała polityczną banicję: fundamentaliści religijni i wierni Kościołów ewangelikalnych. Od czasów przegranych przez nich procesów o nauczanie w szkołach teorii Darwina, pod koniec lat 20., byli obrażeni na społeczeństwo i rzadko mieszali się do polityki. Ale w poszukiwaniu permanentnej większości Bush przeciągnął ich na swoją stronę. Obiecał im zakaz aborcji i badań nad komórkami macierzystymi.
Wykorzystał ich przekonanie, że wojna na Bliskim Wschodzie to wojna o Ziemię Świętą. Odzyskanie jej jest dla Kościoła ewangelikalnego warunkiem Drugiego Przyjścia Mesjasza. Dzięki tym argumentom apatyczna wcześniej grupa religijnych radykałów wsparła wojnę w Iraku.
Alians okazał się jednak kruchy, jak wszelkie porozumienia ze skrajnymi frakcjami politycznymi i grupami fanatyków.
W Iraku nie znaleziono bowiem broni masowego rażenia; okupacja okazała się dramatem. Administracja wdała się w liczne skandale korupcyjne i okazała republiką niekompetentnych „kolesiów”, co szczególnie boleśnie wyszło na jaw podczas walki ze skutkami huraganu „Katrina”. Budżetowe rozpasanie administracji zniechęciło do niej fiskalnych konserwatystów. Aż wreszcie posypała się gospodarka, grzebiąc jeden z aksjomatów tak zwanej reaganomiki, czyli bezgraniczną wiarę w rynek. Zamiast 30-letniej przewagi GOP zdołała jedynie zbudować społeczną masę krytyczną: aprobata dla gabinetu Busha spadła do 20 procent – najniższego poziomu, odkąd bada się popularność prezydentów.
Może wiele by wybaczono Bushowi, gdyby Republikanie nie zignorowali potrzeby komunikacji. W odróżnieniu od prezydentów skutecznych i lubianych, jak Roosevelt, Truman, Reagan czy Clinton, Bush nigdy nie przepraszał i nie szukał porozumienia. Gdy sytuacja w Iraku wyglądała na kompletną klapę, wiceprezydent Dick Cheney udawał się do któregoś z prawicowych mediów i tłumaczył, że rezurekcja w tym kraju jest „na ostatnich nogach”. Nie tłumaczył przy tym, dlaczego lukratywne kontrakty w Iraku otrzymywała, poza przetargiem, spółka Halliburton, której był niegdyś szefem. Nie przepraszał też za tortury w Abu Ghraib. W ogóle przeprosił tylko raz: za postrzelenie na polowaniu leciwego prawnika, którego wziął za przepiórkę. * Czas przejść do czynów*
Kryzys finansowy unaocznia skalę problemów, przed którymi wkrótce stanie Obama. Ma przed sobą wyzwanie porównywalne z tym, jakie podjął Franklin Delano Roosevelt po wielkim krachu giełdy. Będzie musiał również zaradzić bezrobociu, problemom społecznym i bałaganowi po polityce zagranicznej Busha. Nadzieja w jego woli pracy ponad partyjnymi podziałami. By nie osłabić sił zbrojnych w trakcie toczących się dwu wojen, Obama chce zatrzymać obecnego sekretarza obrony Roberta Gatesa. Ma też stworzyć ponadpartyjny rząd ekspertów. Potrzebni będą cudotwórcy, bo analogia do lat Wielkiego Kryzysu staje się coraz bardziej uzasadniona. Na wybór Obamy giełda zareagowała spadkiem. Ale Rooseveltowi też nie udało się podnieść Wall Street z dnia na dzień. Gdyby u władzy pozostała GOP, powtórzyłaby się zapewne historia z czasów Herberta Hoovera, za którego prezydentury nastąpił krach giełdowy. Giełda nie ufała mu tak bardzo, że nurkowała za każdym razem, gdy prezydent wygłaszał optymistyczne prognozy.
Obama dostał to, czego pragnął: posadę w Białym Domu. Teraz będzie musiał pokazać, że oprócz prezencji i gigantycznych pieniędzy na kampanię ma jeszcze to, czego naprawdę trzeba do rządzenia Stanami Zjednoczonymi – i że ma oba.
Marta Fita-Czuchnowska, Waszyngton