PolskaPandemia koronawirusa wywołała inną epidemię. Jest nie mniej groźna

Pandemia koronawirusa wywołała inną epidemię. Jest nie mniej groźna

Ta fala płynie równolegle do fal pandemii. Mamy coraz więcej przypadków zaburzenia odżywiania – anoreksja, bulimia i ich mieszanki. Wywołane lękiem, bezradnością. Chorują dzieci, rodzice, kolejni członkowie tych samych rodzin - pisze Joanna Cieśla w "Polityce".

Koronawirus cały czas się rozprzestrzenia
Karol Porwich
Koronawirus cały czas się rozprzestrzenia Karol Porwich
Karol Porwich

05.11.2021 09:27

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Ewa i jej córka Nina zaczęły "ćwiczyć z Ewą Chodakowską" jeszcze w marcu ubiegłego roku, w pierwszych tygodniach pandemii. – Jak połowa znajomych z Instagrama. Zdjęcia z domowych treningów przeplatały się z memami, że z lockdownu nigdy nie wyjdziemy, bo nie zmieścimy się w drzwiach – wspomina Ewa. Razem z córką, 14-latką, przebierały się w legginsy, rozkładały w salonie maty i w rytm wyznaczany przez trenerkę na 60-calowym ekranie robiły brzuszki, podskoki i skręty.

– Ale ćwiczenia Ninki stawały się coraz bardziej forsowne. Na raz robiła nie 50 brzuszków, ale 300, do tego intensywne treningi "kardio". Odpadłam – opowiada Ewa. A młoda zaczęła ćwiczyć dwa razy dziennie. I z czasem także mniej jeść. – Jako dwunastolatka, dwa lata wcześniej, Ninka zrezygnowała z mięsa. Ale dbałyśmy, by w jej diecie były wszystkie potrzebne składniki – mówi Ewa dalej. Jesienią uderzyło ją, że talerz, na którym córka przygotowała sobie posiłek, wygląda jak barwne arcydzieło, ale nie ma na nim nic kalorycznego. Był pomidor, liście szpinaku, papryka. – Zniknęło pieczywo, cieciorka, orzechy – zauważyła kobieta. – Poprosiłam, by Nina stanęła na wagę. Pokazała 34 kg przy wzroście 150 cm.

Pół roku wcześniej na anoreksję zachorowała siostrzenica Ewy. – Gdy usłyszałam diagnozę, że Nina ma to samo, z nerwów natychmiast odczułam nawrót własnej bulimii. Ewa pomyślała: muszę się napchać jedzeniem, a potem zwymiotuję.

Letni wysyp

Lekarze i terapeuci potwierdzają wyraźnie widoczne w światowych badaniach tendencje: pandemia COVID-19 zadziałała jak wyzwalacz na rozwój zaburzeń odżywiania. – Ma to dwa oblicza. Przybywa osób chorujących po raz pierwszy, a jednocześnie 80 proc. pacjentów, którzy cierpieli z powodu tych zaburzeń, wcześniej ocenia, że ich objawy są silniejsze niż były przed pandemią lub że po okresie wygaszenia wróciły – relacjonuje dr Cezary Żechowski, psychiatra dzieci i młodzieży ze Szpitala Wolskiego w Warszawie. W publikacjach z Europy, Azji, Stanów Zjednoczonych czy Australii badacze donoszą o rosnącej skłonności do restrykcyjnych diet, a z drugiej strony do napadowego objadania się, prowokowanych przeczyszczeń i wyczerpujących ćwiczeń, natrętnych myślach o wyglądzie i jedzeniu.

W Polsce podobnych analiz statystycznych w ostatnim czasie nie prowadzono. Za punkt wyjścia można przyjąć ogólne dane, według których anoreksja (dążenie do utraty wagi, choć jest ona bardzo niska, połączone ze zniekształceniem obrazu ciała; osoba chora wciąż wydaje się sobie "gruba") dotyka około jednego procenta kobiet, a bulimia (gwałtowne objadanie się przeplatane wymiotami) 3–4 proc. Do tego dochodzi jedzenie napadowe czy niespecyficzne zaburzenia odżywiania, których częstość trudniej uchwycić, bo ich przebieg bywa bardzo indywidualny. To choćby powtarzalne głodówki między okresami normalnej diety albo nie wymioty, ale wypluwanie przeżutego jedzenia, przy obsesyjnym liczeniu kalorii. W przedpandemicznym punkcie wyjścia cierpiały już setki tysięcy ludzi.

A kolejnych widać w gabinetach terapeutów. Wysyp zwraca uwagę od lata. Po pomoc zgłaszali się rodzice, którzy przerwali wakacyjne wyjazdy po tym, jak na plaży zobaczyli wychudzone ciała własnych dzieci. Na zaburzenia odżywiania zapadają już dziewięcio- i 10-latki, dziewczęta, lecz i dorastający chłopcy, ich matki, inni członkowie rodzin. Objawy wśród nastolatków są o tyle szczególne, że dla rodziców niespodziewane i ostre.

Głodne dzieci

Co się stało? Dlaczego COVID-19 wzmógł młodzieńcze dążenie do chudości i diet? Zwłaszcza że zdawać się mogło, iż tyrania wiotkości jako synonimu piękna w ostatnich latach zaczęła słabnąć? Jak zauważają specjaliści, jedzeniowy rygor może spełniać szersze funkcje niż tylko zyskiwanie wymarzonego wyglądu. Pomaga spacyfikować negatywne emocje, których nieznośne nasilenie w którymś momencie pandemii poznał każdy: lęku, niepewności, tęsknoty. – Z niektórych badań wynika, że u osób z bardzo niską masą ciała i nadal chudnących paradoksalnie rośnie poczucie sensu życia, wpływu na nie i poczucie ogólnej satysfakcji. Włączają się mechanizmy znieczulające na podobnej zasadzie jak przy uzależnieniach. Człowiek czuje, że dobrze poradził sobie z trudnymi uczuciami i chce to powtarzać – tłumaczy dr Cezary Żechowski.

Dodatkowe znaczenie ma specyficzna psychologiczna konstrukcja: stała podwyższona skłonność do lęku i depresji, perfekcjonizm, wysokie oczekiwania wobec siebie. Ewa, matka Niny, widzi dziś, że u jej córki było to wszystko: wzorowa uczennica i córka, żadnego gniewu, buntu, pyskowania. – Życzyłam każdemu tak poukładanego wewnętrznie dziecka – wzdycha kobieta. – Dwa lata przed pandemią zmarł ojciec Niny, mój były mąż, z którym była bardzo związana. Krótko później wyprowadziła się jej starsza siostra. Myślałam, że Nina to wszystko też sobie układa w środku, a ona nie układała, lecz upychała – stratę za stratą. Osamotnienia w lockdownie Nina nie była już w stanie pomieścić, ocenia Ewa, pokazując aktualne zdjęcie córki w dresie. Fałdy spodni załamują się wokół bioder i nóg, nie ma ciała, które mogłoby wypełnić nogawki. Z perspektywy czasu Ewa już nie dziwi się, że nastolatka bardziej zapragnęła kontrolować cokolwiek – choćby liczbę zjadanych ziaren ryżu – niż żyć. Bo, zdaniem wielu terapeutów, właśnie o odmowę życia w anoreksji chodzi.

Ale piękno to też wciąż temat. Nawet jeśli pozycja chudości jako ideału przed pandemią zaczęła się chwiać, lockdown przywrócił jej moc. – Życie i kontakty społeczne przeniosły się do mediów społecznościowych, gdzie zdjęcia smukłych sylwetek, często retuszowane, wciąż funkcjonują jako obraz normy – zauważa dr Żechowski. Gdy można się spotykać offline, porównywanie z rzeczywistym wyglądem koleżanek i kolegów na wielu nastolatków działa profilaktycznie – widzą, że inni też nie są idealni. Wraz z przeniesieniem życia do sieci zabrakło tego "sprawdzam".

Klarze, 13-latce, jakiś czas przed pandemią koleżanki z klasy rzuciły, że jest gruba. Klara faktycznie wcześniej niż tamte zaczęła dojrzewać, tkanki tłuszczowej przybyło zwłaszcza na udach. Więc też najpierw ruszyła na treningi: modny i forsowny taniec na rurze. Wraz z pandemią studio się zamknęło. To też częste, u wielu osób ze skłonnościami do zaburzeń ich rozwój przyspieszyło zerwanie z codzienną rutyną. Na przykład: nie mogę ćwiczyć, przestanę jeść. U Klary, w dodatku, było coś więcej: rozwód rodziców, przeprowadzka do dziadków, potem przestawka na mieszkanie na zmianę u mamy i taty, no i reszta życia w onlajnie.

Anna Marczyńska, psychoterapeutka, zwraca uwagę na dramatyczny paradoks: wiele zaburzeń odżywiania u dzieci i nastolatków zaczęło się pod okiem rodziców, gdy spędzali razem w domu tak wiele czasu jak nigdy wcześniej. – Ale niektórzy długo nie byli pewni, jak reagować na to, że córka czy syn mało jedzą. Inni po prostu nie wiedzieli. Nawet gdy razem wybierali diety pudełkowe, wcale nie jedli razem. Matka łączyła się na zebranie online, a młoda lub młody biegł z pudełkiem na zdalną lekcję do własnego pokoju. A tam, bywa, zakopywał zamówione frytki z batatów w doniczce z monsterą.

Jak potwierdzają eksperci, z badań wynika wyraźnie: zaburzenia odżywiania przechodzą w rodzinach z pokolenia na pokolenie. Znaczenie może mieć podłoże genetyczne, ale i sposób, w jaki wpływają na siebie dzieci, rodzice i starsze rodzeństwo. O planie odchudzania z powodu za grubych ud wspomniała ostatnio Monika, krucha jak wiórek siedmioletnia siostra Klary.

Przejedzeni dorośli

W ostatniej fali wzrostu zaburzeń ujawnia się też szersza prawidłowość: wśród dzieci i młodzieży przybywa anoreksji, wśród dorosłych – napadów objadania się i bulimii. Częściowo ta różnica jest kwestią prostego następstwa zdarzeń. Niespecyficzne zaburzenia odżywiania czy bulimia rodzą się wówczas, gdy dietom nie sposób już sprostać. Ale znaczenie mogą też mieć technikalia: dopóki człowiek nie jest samodzielny, łatwiej potajemnie się głodzić, niż wyprawiać uczty. Jednak przez przejadanie się można osiągnąć efekt częściowo podobny do głodówki: znieczulający, wyłączający emocje. Na przykład lęk o dotknięte anoreksją dziecko. Albo o rodziców w kwarantannie: – Moi mają ponad 80 lat. Gdy byłam zamknięta w domu, wariowałam na myśl, że coś im się stanie i nie będę mogła pomóc. Wyczyściłam domową spiżarnię ze słojów kompotów, dżemów, owoców w puszce, zjadłam nawet całe masło orzechowe, choć jego smaku nie cierpię – wyznaje Matylda, 50-latka ze Śląska.

Jak zauważa Beata Nowicka-Misiewicz, psycholożka wspierająca kobiety z zaburzeniami odżywiania, w tych syndromach smak jedzenia czy zwykłe upodobania nie zawsze są ważne. – Choć pewne produkty sprawdzają się lepiej przez swoją konsystencję czy skład. Na przykład, jak wychwytują amerykańskie filmy – przy chandrze: nabiał, lody, które zawierają naturalne substancje antydepresyjne, a dodatkowo, rozpuszczając się w ustach, otulają i koją. A przy stresie – orzeszki lub chipsy, których miażdżenie zębami pomaga dać upust napięciu. Ale często chodzi o samą akcję, czynność jedzenia odcinającą od psychicznego bólu.

W przerwach między lockdownami objadanie się weszło w nową fazę – wspólnych spotkań. Bo radość lub ulgę, owszem, też można zajadać. – Wiosną właściwie zostałam zmuszona przez bliskich, żeby wyprawić urodziny na kilka osób, bo "wreszcie można się zobaczyć". Był tort, kolacyjka, sery, góra żarcia. Ja też jadłam. I przez kilka godzin imprezy wymiotowałam cztery razy – opowiada Alina, 20-latka z Bydgoszczy.

Przykładając do tych opowieści kulturowo-historyczną soczewkę, można dostrzec, że – choć zaburzenia odżywiania nie są polskim wynalazkiem – mają wielki potencjał, by być naszą specjalnością narodową. Tak jak w związkach kłopotliwe sprawy załatwia się czasem przez łóżko, tak w polskich domach trudne emocjonalne tematy chronicznie załatwia się przez stół: kontrolę, władzę, miłość, troskę, czułość, złość. Karmiąc, wmuszając, powtarzając, że zjeść trzeba do końca. Bo uzasadniają to losy wcześniejszych pokoleń. – W wielu rodzinach wciąż żywa jest pamięć głodu chłopskich przodków, wojen, wieloletnich trudności w zaopatrzeniu, zdobywaniu jedzenia, ale też przeżywanego cierpienia i bólu – zauważa Beata Nowicka-Misiewicz.

Kompulsywne zakupy z początków pandemii i napady obżarstwa zahaczały więc o czułe struny lęku przed ponownym niedosytem. A na to nakładał się brak wyniesionych z domów umiejętności konstruktywnych sposobów radzenia sobie z niepewnym i strasznym. – Zamiast rozmowy, sportu, medytacji czy choćby modlitwy w wielu rodzinach automatycznym sposobem regulowania napięć pozostaje picie alkoholu, awantury, przemoc i jedzenie: oczywiście w tym arsenale najbardziej społecznie akceptowalne – dodaje psycholożka. – A społecznie popkultura to gruntuje, proponując w reklamach, by podrzucać czekoladki, jeśli nie umiemy powiedzieć "Dziękuję".

Obraz

Niewidzialni chorzy

W rozmowach z terapeutami, osobami dotkniętymi zaburzeniami odżywiania i ich bliskimi niezawodnie powracają porównania do alkoholizmu, opowieści o wpisanej w życie z nałogiem emocjonalnej huśtawce. Dla Hanny, matki Klary, najgorsze w chorobie są złudzenia, którym wciąż ulega. – Wydaje się, że poszłyśmy krok do przodu, a okazuje się, że to dwa do tyłu. Klara zapowiada prowadzenie dzienniczka, by pilnować przyjmowania dziennie choćby 1,5 tys. kcal. Następnego dnia zmienia zdanie. "To moje życie" – mówi. Racjonalnie pojmuje, że jest chora, to też mówi. Interesuje się biologią i chemią, więc wie, że jej mózg pochłania dziennie 500 kcal. Ona je zwykle 800 kcal. Odstawia kolejne produkty – pół roku temu jadła kasze, teraz tylko warzywa, owoce, czasem jogurt sojowy. – Jakby to były dwie rzeczywistości, które się nie stykają – tłumaczy Hanna. I ocenia, że w zasadzie powinna być uodporniona, bo jej siostra lekarka cierpi na ortoreksję, anoreksję ma przyjaciółka kardiolożka. Ale nie potrafi się uodpornić. Ostatnio u dietetyczki Klara odmówiła wejścia na wagę. Nie sposób było jej uprosić czy zmusić.

Ninka, córka Ewy, po pobycie w szpitalu i miesiącach cudem załatwionej terapii, znów chudnie. Dziś waży 32 kg. – Jakiś czas temu ucieszyłam się, że sięga po pszenną bułkę – to przecież nie kojarzy się z dietą. Okazało się, że po prostu białe pieczywo ma mniej tłuszczu niż pełnoziarniste. Ewa we wszystkich zmianach nauczyła się już wypatrywać drugiego dna, raczej ciemniejszego. – Tylko dzięki temu, że sama jestem w terapii, udało mi się zapanować nad nawrotem własnej bulimii. Ale też dzięki temu, że przez nią przeszłam, dziś lepiej Ninę rozumiem – przyznaje kobieta. Leczenie Niny – psycholog i psychiatra to wydatek 1,2 tys. zł miesięcznie. Drugie tyle – terapia własna i rodzinna. Są jeszcze pozafinansowe koszty – ograniczone kontakty z bliskimi. Nina z kuzynką napędzają się wzajemnie w anoreksji, nie można im pozwolić się widywać.

Wiele osób z zaburzeniami nie ma żadnej terapii, ich cierpienie – szczególnie dorosłych – snuje się niezauważane. Stanu Aliny, 20-latki, która cztery razy wymiotowała w trakcie własnych urodzin, nikt nie dostrzegł. A może nie wiedział, jak zacząć temat. O zaburzeniach odżywiania rzadko i ogólnie mówi się w szkołach czy kampaniach społecznych.

A należą do najbardziej niebezpiecznych dla życia problemów psychicznych: jedna piąta kobiet cierpiących na anoreksję umiera z powodów związanych z tą chorobą w perspektywie 20 lat. Przy tym wczesne wychwycenie zaburzeń znacznie ułatwia leczenie.

Ale też nawet ten, kto może liczyć na uwagę i troskę bliskich, odbija się od polskich "przeszkód technicznych", w pandemii nasilonych – to rozciągnięte na miesiące kolejki nawet do komercyjnych lecznic. Brak systemu pomocy dziś równie mocno szkodzi młodszym, jak i starszym. – Psychiatria dziecięca, jak powszechnie wiadomo, pogrążona jest w kryzysie kadrowym, finansowym i organizacyjnym. Jednak merytorycznie jesteśmy przygotowani do tego, żeby zaburzeniom odżywiania nastolatków stawiać czoła – ocenia dr Cezary Żechowski. Dorosłym próbuje się pomagać na niektórych pojedynczych oddziałach, ale z racji styku chorowania psychicznego i fizycznego, często trwającego lata, są im potrzebne bardzo szczególne terapie, z zaangażowaniem np., kardiologa, dermatologa czy ginekologa.

Takim leczeniem trzeba odpowiednio zarządzać, co wymaga szczegółowych szkoleń. Cennym krokiem byłoby umożliwienie lekarzom i terapeutom szkolenia w zachodniej Europie, by tam uczyli się sprawdzonych programów i podejść, jak np. Family Based Therapy. A potem przekazywali umiejętności na miejscu. – Dzięki takiej drodze w przeszłości osiągnęliśmy w Polsce skokowy postęp w kardiologii, neurologii czy internie. Ale w dziedzinie leczenia zaburzeń odżywiania od Zachodu wciąż oddziela nas żelazna kurtyna – podkreśla dr Żechowski. W ramach głośnej reformy psychiatrii zmiany w tym obszarze na razie nie są przewidywane. Może dlatego, że wymagałoby to przyznania, iż objawił się kolejny temat, z którym mamy potężny społeczny problem, i który trzeba gruntownie zbadać. A zgodnie z polskim zwyczajem od problemów lepiej uciekać. Choćby w jedzenie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Komentarze (91)