Ostatni gwizdek, czyli z czego zapamiętamy i z czego nie zapamiętamy kampanii wyborczej [OPINIA]
To mogły być poważne rozmowy o bezpieczeństwie Polski, o naszych sojuszach, o możliwie najlepszym wykorzystaniu złotego wieku. Oczywiście stało się inaczej, a wydarzenia z dnia wypierały dyskusje o Polsce na dekady. I nawet nie warto się oburzać, bo przecież mogliśmy to przewidzieć. Ale pojawiło się też wiele spraw, których przewidzieć się nie dało - pisze dla WP Patryk Słowik.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Za kilka godzin nastanie cisza wyborcza. Kampania wyborcza przed wyborami prezydenckimi w 2025 r. dobiega końca. Zaskoczyła nas wszystkich. Któżby bowiem pół roku temu podejrzewał, że gdy publiczna telewizja zmieni ramówkę, aby pokazać serial o kibolach-gangusach, zostanie to powszechnie uznane za atak na jednego z kandydatów?
Kto, poza garstką zakochanych w Prawie i Sprawiedliwości marzycieli, mógł przypuszczać, że "powtórka z Andrzeja Dudy", czyli wybór szerzej nieznanego kandydata na najważniejszy urząd w państwie, jest możliwa?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tłit - Michał Kołodziejczak
Wreszcie: kto mógł sądzić, że zderzenie szeroko pojętego mainstreamu - politycznego, medialnego, biznesowego - z głosami wielu Polaków, którzy ten mainstream mają w nosie, będzie tak silne i bolesne dla tzw. elit?
Łatwo narzekać
Kilka dni temu mój serdeczny kolega Paweł Figurski napisał opinię, którą zaczął od słów: "Nie wiem, czy państwo pamiętacie, ale w obliczu wojny za wschodnią granicą i nowej polityki zagranicznej kreowanej przez administrację Donalda Trumpa, kampania prezydencka w Polsce miała kręcić się wokół bezpieczeństwa. Stan na pięć dni przed kluczowym głosowaniem? Jeden kandydat pokazał wyniki badań moczu, a druga strona opiera się na rewelacjach kontrowersyjnego zawodnika freak fight".
Tym samym stworzył mi kłopot, bo chciałbym napisać to samo. I jakkolwiek lubimy przecież te piosenki, które już znamy, czytanie dwa razy tego samego (co najwyżej napisanego innymi słowami) rzadko daje komukolwiek satysfakcję.
Oczywiście źle, że ta kampania nie była o bezpieczeństwie Polski – a przynajmniej nie było dyskusji o tym na poważnie. Źle, że nie wybrzmiały szeroko poglądy, czy powinniśmy być w Unii Europejskiej mniejszym partnerem dla Niemiec i Francji, czy też spróbować zbudować sojusz Trójmorza pod naszym przewodnictwem, o którym tyle słyszeliśmy, ale ostatecznie nigdy nie udało się wcielić planu w życie.
Powinniśmy mówić o demografii, o migracjach - ale nie w prostacki zerojedynkowy sposób, który do niczego nie prowadzi. Źle, że nie mówiliśmy.
I mógłbym tak narzekać, ale przecież takie narzekanie jest banalnie proste. Oczywiste przecież było, że mniej popularni kandydaci będą o tym mówić (przykładowo uważam, że kampania Adriana Zandberga była merytoryczna do bólu, nawet jeśli w niektórych kwestiach nie zgadzam się z nim), a ci najpopularniejsi i najmocniej przyciągający blask reflektorów skupią się na populistycznej walce opartej o najprostsze emocje i instynkty. Tak jest przecież od dawna i nic nie zwiastowało, by tym razem mogło stać się inaczej.
Tygrysek, ale już nie zielony
Ta kampania mimo wszystko zaskoczyła, i to bardzo. Kandydat wystawiony przez Prawo i Sprawiedliwość, dla niepoznaki nazywany kandydatem obywatelskim, okazał się przecież gotowym bohaterem solidnego filmu sensacyjnego.
Brał udział w kibolskich ustawkach? Młodzi chłopcy lubią dać sobie po pysku i przepychają się jak misie, tygryski czy inne zwierzątka, jak to nam ładnie opisywał prezydent Andrzej Duda. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że bili się też Mateusz Morawiecki i śp. Lech Kaczyński oraz przypomniano, że ze sprzętem po Gdańsku biegał Donald Tusk.
Nawrocki kupił kawalerkę od przestępcy (nazywanego przez dłuższy czas przez niektóre media biednym schorowanym panem Jurkiem, po czym te same media zaczęły robić z niego seksualnego predatora), za którą nie zapłacił? No może i nie zapłacił, ale przecież w akcie notarialnym napisano, że zapłacił.
Sprowadzał prostytutki hotelowym gościom? Tutaj akurat kandydat zaprzecza, ale niektórzy jego zwolennicy przekonują, że któż 20 lat temu nie sprowadzał? Ot, współcześnie to się nazywa usługa concierge, czyż nie?
Niesłychane jest to, że sztab kandydata nie zbudował wokół tych wszystkich historii opowieści, że oto mamy chłopaka wywodzącego się z prostej, ale uczciwej rodziny, który ma wiele na sumieniu, ale jest chodzącym dowodem na to, że ludzie ciężką pracą są w stanie wyjść na prostą, zrobić doktorat, objąć ważne funkcje publiczne.
To byłoby zbyt proste. Zwolennicy utworzyli narrację, że dobrze, iż kandydat w ryj może dać, bo to istotna umiejętność w niebezpiecznych czasach. Co - swoją drogą - oburza mnie nawet bardziej od przeszłości Karola Nawrockiego. Wkurza mnie, że Karol Nawrocki, a także prezydent Duda, były premier Morawiecki i inni nie potrafili powiedzieć: "wstyd, obciach, nie popieram, każdemu młodemu człowiekowi odradzam, można przez to trafić do więzienia albo stracić życie". Opowiadali za to bajki o misiach i tygryskach.
I to wszystko w ogóle nie zatopiło szans Karola Nawrockiego w wyborach. Ba, niekiedy można odnieść wrażenie, że wszystkie te historie go wzmocniły.
Powody są dwa. Pierwszym jest kampania Rafała Trzaskowskiego. Trzaskowski sam w sobie był taki jak zawsze: uśmiechał się w każdym możliwym momencie, choćby mówił o kryzysie w psychiatrii dziecięcej, starał się zachowywać bezpiecznie, przyzwoicie. Ot, taki porządny sąsiad, który i cukier pożyczy, i można jemu użyczyć samochód, bo wiadomo, że nie rozbije. A gdy rozbije - pokryje szkodę. Co najwyżej powie, że to nie jego wina, bo zawsze winny musi być ktoś inny, ale żeby się nie kłócić - zapłaci.
Ale to, co wyczyniali współpracownicy Trzaskowskiego - ci bliżsi i dalsi - to był istny kabaret. Żeby daleko nie szukać, posłanka Kinga Gajewska z Koalicji Obywatelskiej na sam koniec kampanii poszła do starszych schorowanych ludzi, by dać im ziemniaki. I uznała swój gest za tak drogocenny, że uwieczniła wręczenie kartofli na szeregu fotografii i filmie, po czym tę dokumentację opublikowała w internecie.
W kampanię włączył się też premier Donald Tusk. I nawet zwolennicy szefa rządu zjadali zęby z nerwów, gdy widzieli wyczyny Tuska. Znów, żeby daleko nie szukać: premier za właściwe uznał powołać się na antenie ogólnopolskiej telewizji (Polsatu) na Jacka Murańskiego, zawodnika patologicznych walk, który jest znany nawet w tym szemranym środowisku ze zmyślania.
Efekt? Trochę nudny Trzaskowski miał obowiązek dowieźć bezpieczny wynik i wygrać wybory. A mimo że ma konkurenta ulepionego z gliny, jakiej od lat w polityce nie widzieliśmy, drży o to, czy uda mu się spełnić życiowe marzenie i zostać prezydentem.
Walka klas
Ale jest też drugi powód, dla którego wynik jest wielką niewiadomą. Mainstream - polityczny, medialny, biznesowy, intelektualny - zawsze był silny, bo przecież gdyby był słaby, nie byłby nazywany mainstreamem. To czasy jednak się kończą i ta kampania wyborcza to pokazała. Chyba nigdy wcześniej aż tak wyraźnie nie było widoczne, jak "zwyczajni" ludzie pogardzają tymi, którzy chcieliby nadawać ton debacie publicznej.
Większość polityków nadal uważa telewizję za kluczową w docieraniu do wyborców i budowaniu swojej pozycji. Niektórzy wciąż myślą, że okładki gazet zmieniają bieg wydarzeń. Tymczasem ostatnie miesiące pokazały, że nie tylko telewizja i gazety tracą wpływ na rząd dusz wyborców, lecz ten wpływ tracą generalnie tradycyjne media, do których zaliczam też portale internetowe. Sporo w tym naszej winy, ale też świat pognał naprzód.
Wielki wpływ mają kanały na YouTubie. Gigantyczne zasięgi w tej kampanii "robił" Kanał Zero Krzysztofa Stanowskiego. Gwiazdą ostatnich dni został z kolei Sławomir Mentzen, który postanowił pobawić się w dziennikarza odpytującego Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego. I odpytywał - bądźmy uczciwi – na tyle dobrze, że wiele osób uznało właśnie jego rozmowy z kandydatami za jedne z najciekawszych w całej kampanii. Wpisy najpopularniejszych dziennikarzy w portalu X wyświetlano po 50 mln razy miesięcznie i więcej, co powodowało, że jednostki kreowały narrację silniej niż całe redakcje.
Co z tego wszystkiego wynika? Wiemy, że nadal nie znamy odpowiedzi na najważniejsze pytanie: kto zostanie prezydentem.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski