Osiem miesięcy szli do Syrii. Anna Alboth: wzywamy uchodźców do Europy

Podążali drogą uchodźców, ale w odwrotnym kierunku. Organizatorka marszu, Anna Alboth, w rozmowie z WP opowiada o przebytej trasie, syryjskich uchodźcach i polskiej polityce wobec nich. - W czym Jarosław Kaczyński jest lepszy od Aliego z Aleppo? - pyta Alboth.

Osiem miesięcy szli do Syrii. Anna Alboth: wzywamy uchodźców do Europy
Źródło zdjęć: © Facebook.com | Janusz Ratecki
Piotr Barejka

21.08.2017 | aktual.: 22.08.2017 09:04

Anna Alboth, organizatorka marszu, jest Polką mieszkającą w Niemczech. Marsz miał zwrócić uwagę świata na krwawą wojnę w Syrii i cywili, którzy na niej giną. Rozpoczął się w grudniu w Berlinie, a zakończył w sierpniu na syryjskiej granicy.

Piotr Barejka, Wirtualna Polska: Maszerowaliście od grudnia. Przez pół Europy i kawałek Azji. Co było najtrudniejsze?

Anna Alboth: Ekstremalne warunki, pod każdym względem. Przez całą dobę, siedem dni w tygodniu, szliśmy w grupie obcych sobie ludzi. Czasem były to osoby, z którymi nie łączyło nas nic, poza marzeniem o pokoju w Syrii. Pojawiały się konflikty pomiędzy uczestnikami. Fizycznie też nie było łatwo. Przechodziliśmy nawet 40 kilometrów dziennie. Czasem przy -16 stopniach, czasem +40. Poza tym niepewność, bo nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy spać. Ten marsz codziennie był skazany na porażkę. Dla mnie to cud, że cały czas szliśmy.

Obraz
© Facebook.com

Marsz dla Aleppo w Czechach. (Facebook.com, Fot: Janusz Ratecki)

Ludzie dołączali do marszu na różnych odcinkach. Łącznie prawie cztery tysiące osób. Ile maszerowało od samego początku?

Pięć osób. Myślałam, że marsz będzie taką sztafetą - ktoś idzie tydzień, ktoś trzy dni. Ale pięć osób oddało osiem miesięcy swojego życia temu przedsięwzięciu. Wiele innych szło przez miesiąc lub dwa.

Zaczęliście w Berlinie. Jak przebiegała droga przez Europę?

Na początku, w Niemczech, było nas dużo. Czuliśmy moc. W Czechach bywało ciężko, ludzie na ulicach pokazywali swoje antyuchodźcze podejście. Ale tam czuliśmy misję, szczególnie na spotkaniach w szkołach, z dzieciakami. W Austrii Syryjczycy mocno wsparli marsz, to było dla nas ważne. W Bośni, a szczególnie w Sarajewie, spotkaliśmy ludzi, którzy dobrze wiedzą, co oznacza oblężenie miasta. Ich reakcje były poruszające. Na greckich wyspach, Lesbos, Chios i Samos, dołączyli do nas uchodźcy z przepełnionych obozów. Te chwile były trudne i piękne.

Obraz
© Facebook.com | Civil March for Aleppo

Anna Alboth, organizatorka marszu. (Facebook.com, Fot: Janusz Ratecki)

Potem, w sierpniu, przypłynęliście do Libanu. Kraju, który przyjął ponad milion syryjskich uchodźców.

Najczęściej spotykaliśmy takich, którzy nigdy nie mieli do czynienia z Europejczykami, dla których los uchodźców nie jest obojętny. Syryjczycy są tam na każdym kroku, w każdym sklepie. To był najbardziej intensywny czas. Poznaliśmy też wielu dobrze usytuowanych Syryjczyków, którzy dopiero z nami pierwszy raz odwiedzili obóz dla uchodźców.

Z perspektywy czasu, co uznajesz w marszu za najbardziej wartościowe?

Spotkania. Po pierwsze te między nami, maszerującymi. Widzieć rozmowę 16-letniej dziewczyny z 70-letnią babcią, z dwóch różnych krajów, które maszerują dla wspólnej sprawy, to było coś pięknego. Po drugie, te między nami i Syryjczykami. Szło ich kilkuset, z różnych grup społecznych i stron politycznych. To był czas, gdy mogliśmy dowiedzieć się, co dla nich oznacza solidarność czy pokój, jakie widzą szanse na przyszłość, w czym moglibyśmy ich wesprzeć. I po trzecie, te między nami i ludźmi na trasie. Przeszliśmy dwanaście krajów. Duże miasta i maleńkie wioski, gdzie nikt cudzoziemców nie spotyka. Szliśmy z flagami i ulotkami, i próbowaliśmy prowokować do myślenia. Spaliśmy w szkołach, kościołach, meczetach i rozmawialiśmy.

Obraz
© Facebook.com | Civil March for Aleppo

Marsz w Bośni. (Facebook.com, Fot: Janusz Ratecki)

Jaką refleksję sprowokował marsz u ciebie?

O tym, jak łatwo rodzą się konflikty. Szliśmy w grupie podobnych do siebie ludzi. Podzielaliśmy te same wartości. Byliśmy w większości z europejskich krajów. Głównie młodzi, po studiach, tolerancyjni. Nawet w takiej jednolitej grupie o konflikt było szalenie łatwo. Mnóstwo osób odeszło z powodów personalnych. A przecież wszyscy szliśmy dla Syrii.

Kiedy rozmawiałam o tym z Syryjczykami, którzy od lat próbowali budować syryjską opozycję, smutno się uśmiechali i mówili: "A widzisz, jakie to trudne? Spróbuj dorzucić do tego mordy, gwałty, zawirowania religijne i głód". Myślę, że na pokojowym marszu najwięcej dowiedziałam się o konflikcie.

Osiem miesięcy marszu, kolejne kilometry pokonywaliście niemal codziennie. Co was motywowało, by cały czas iść?

Na przykład spotkanie na wyspie Lesbos z Syryjczykiem, który w grudniu, będąc w Aleppo, ryzykował życiem, żeby wyjść przed dom, złapać zasięg i rozesłać informacje o naszym marszu. Wiedział, że to może dodać ludziom siły. Albo spotkanie z Mohamedem, przy samej granicy syryjskiej, który powiedział wprost: "Żeby przetrwać trzeba jeść, opatrywać rany i opiekować się rodziną. A żeby to robić trzeba mieć nadzieję i czuć, że nie jest się samym na tym świecie. Dla mnie świadomość tego, że grupa takich wariatów, jak wy, robi coś takiego dla nas, dodaje mi skrzydeł".

Obraz
© Facebook.com | Civil March for Aleppo

Uczestnicy marszu w Bejrucie, Liban. (Facebook.com, fot. Civil March for Aleppo)

Aleppo nie jest już tym miastem, którym było jeszcze w grudniu. Gdzie postanowiliście zakończyć marsz?

Długo zastanawialiśmy się, czy marsz do Aleppo, żeby wbić flagę w puste budynki, ma sens. Robiliśmy ten marsz dla ludzi, więc chcieliśmy dostać się do nich. W tej chwili, nawet gdybyśmy dostali wizę do Syrii, nikt nie pozwoliłby nam wejść do obozów z przesiedleńcami. Więc naszym celem było dojść możliwie jak najbliżej i zakończyć marsz wśród ludzi, dla których szliśmy.

Ostatnią noc spędziliśmy na granicy, z rodziną z Aleppo. Ojciec tej rodziny przewodniczy ogromnej społeczności, która walczy o pokojowe rozwiązania w oparciu o edukację dzieci. W centrum Malaak, gdzie jedliśmy nasz ostatni lunch, codziennie schodzi się trzysta dzieci z okolicznych, nielegalnych osad Syryjczyków. Rodzice nie chcą, żeby ich dzieci kiedykolwiek musiały walczyć. Po żadnej ze stron.

Obraz
© Facebook.com | Janusz Ratecki

Marsz na greckiej wyspie Lesbos. (Facebook.com, Fot: Janusz Ratecki)

Jarosław Kaczyński o przyjmowaniu przez Polskę uchodźców mówił tak: "Nie ma żadnego powodu, żebyśmy radykalnie obniżyli standard jakości życia Polaków. My nie wzywaliśmy ich do Europy."

Oczywiście, że wzywamy uchodźców do Europy. Naszym stylem życia sprawiamy, że innym żyje się gorzej. Dla mnie zaproszenie syryjskiego uchodźcy do mojego mieszkania w Berlinie, gdzie mieszkał z moją rodziną przez prawie dwa lata, nie wynika z poczucia europejskiej winy, ale ze zwykłego ludzkiego odruchu - ktoś ma gorzej, ja mam lepiej, więc pomagam. Nie obchodzi mnie, czy to przeze mnie ma gorzej, czy przez mojego sąsiada. Skoro ma spać na ulicy, a ja mam wolny kawałek podłogi u siebie w domu, to mu ją oddaję. W Polsce, i w Europie, żyje nam się bardzo dobrze. Dlaczego moim dzieciom ma być tak dobrze, a dziecku urodzonemu w Aleppo tak źle? W czym one są lepsze? W czym Jarosław Kaczyński jest lepszy od Aliego z Aleppo, że jego standard jakości życia powinien być lepszy?

Zdaniem obecnej władzy uchodźcom powinno pomagać się na miejscu, a nie przyjmować ich do siebie.

Wszyscy Syryjczycy, których spotkaliśmy po drodze, marzą o powrocie do swojego kraju, jeśli tylko będzie bezpiecznie i godnie. To trochę jakby mówić strażakowi, żeby zamiast reanimować poszkodowanego gdzieś na trawie, podawał mu herbatę w płonącym budynku. Jeśli polska władza jest w stanie sprawić, że w Syrii będzie pokój – wspaniale!

Obraz
© Facebook.com | Janusz Ratecki

Marsz w Libanie (Facebook.com, Fot: Janusz Ratecki)

Majowy sondaż CBOS wskazał, że 70 procent Polaków jest przeciwna przyjmowaniu uchodźców. Skąd u nas ta niechęć?

Strach wynika z niewiedzy i braku doświadczenia. Polska jest zamknięta, i to coraz bardziej, na inność. To sprawia, że wiedzy o innych kulturach, religiach czy narodowościach będzie coraz mniej, a przez to strach i uprzedzenia będą jeszcze większe. Mieszkam w Berlinie, w którym od dekad jest wielu uchodźców. Każdy z nas ma dentystę, ginekologa czy kwiaciarkę najróżniejszego pochodzenia. Berlińczycy dowiedzieli się o inności więcej, doświadczyli trudności i jej pięknych stron. I się nie boją. Polska bardzo się boi o swoją tożsamość.

W zeszłym roku poleciałam do Iranu, spotkać się z dwiema staruszkami. Polkami, które w 1942 roku były uchodźczyniami w Teheranie. Przypłynęły łodziami do plaży, po tragicznych przejściach, do kraju o kompletnie innej kulturze i religii. Nikt się ich nie bał.

Jakie to uczucie - stanąć na granicy z Syrią po ośmiu miesiącach marszu?

Przedziwne. Przejść cały ten łańcuch w drugą stronę, zbudować swoimi nogami most. Z każdym kolejnym krajem budziliśmy większy szacunek. To co innego przejść z Berlina do Pragi, a co innego z Niemiec do Libanu. Ta informacja była kluczem do początku rozmowy, wytrychem, wstrząsem. Potem przychodzi refleksja - co przeciętny Europejczyk może realnie zrobić? I po refleksji każdy może sobie sam wybrać.

Obraz
© Facebook.com | Civil March for Aleppo

Uczestnicy marszu na syryjskiej granicy (Facebook.com, fot. Civil March for Aleppo)

syriaAleppowojna domowa w syrii
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (530)