Świat"Orwell 2.0". Jan Wójcik krytykuje nowy projekt UE, Facebooka, YouTube'a i Twittera

"Orwell 2.0". Jan Wójcik krytykuje nowy projekt UE, Facebooka, YouTube'a i Twittera

• Niedawno Facebook zablokował konto szwedzkiej dziennikarki i krytyk islamu

• Wcześniej UE i internetowi giganci przedstawili "kodeks postępowania" ws. mowy nienawiści

• Unia oczekuje od Facebooka, Twittera, YouTube'a i Microsoftu pomocy w cenzurowaniu nielegalnych wypowiedzi w sieci

• Ale czy decydować, co jest łamaniem prawa, a co tylko krytyką, powinny firmy internetowe?

• Jan Wójcik z Euroislam.pl podkreśla, że to kompetencje sądów i przedstawia inne rozwiązanie walki z "mową nienawiści" w sieci

"Orwell 2.0". Jan Wójcik krytykuje nowy projekt UE, Facebooka, YouTube'a i Twittera
Źródło zdjęć: © WP | Robert Kulig

10.06.2016 | aktual.: 11.06.2016 23:52

Dzień po spotkaniu 30 maja, na którym wspólnie z UE organizacje te zaprezentowały "kodeks postępowania", Facebook zablokował konto szwedzkiej dziennikarki i krytyk islamu Ingrid Carlqvist. Znamienne dla całej tej sprawy jest to, że miejsce pobytu ocenzurowanej dziennikarki nie jest znane, bo wraz ze swoim partnerem, duńskim dziennikarzem Larsem Hedegaardem, znajduje się pod ochroną służb, od kiedy muzułmańscy ekstremiści przeprowadzili nieudany zamach na Hedegaarda. Nie bardzo zatem wiadomo, kogo mają właściwie chronić przed nienawiścią działania UE i internetowych potentatów.

Konto Inrid Carlqvist zostało zablokowane po tym, jak opublikowała wideo na temat rosnącej wraz z imigracją skali gwałtów w Szwecji. Materiał był chłodnym podsumowaniem wcześniejszych raportów opierających się na oficjalnych, a zarazem niepokojących statystykach, świadczących o korelacji wzrostu liczby gwałtów wraz ze wzrostem liczby imigrantów. Dziennikarka krytykuje inne proponowane wyjaśnienia całego zjawiska, a zaprezentowane przez nią informacje mogą być oczywiście przedmiotem dyskusji. Nie powinny jednak stać się ofiarą cenzury.

Prawdą jest, że nienawiść w sieci staje się plagą. Nie chodzi tylko o komentarze wzywające do przemocy, ale także o nieprawdziwe lub przekształcane informacje, które budują w społeczeństwach klimat niechęci. Jednak równie prawdziwe jest stwierdzenie, że mamy na przykład coraz większe zagrożenie terroryzmem islamskim, ale to chyba nie oznacza, że rozwiązanie problemu zostawimy firmom prywatnym i damy im pozwolenie: "strzelać wedle własnego uznania"?

Kto ocenia, czy łamane jest prawo?

Musimy dostrzec, że media społecznościowe stały się czymś więcej niż tylko miejscem prezentowania zdjęć rodziny, potraw i ulubionych zespołów oraz poradników, jak pomalować paznokcie na tysiąc sposobów. To także coraz bardziej istotne fora wymiany myśli i dyskusji społecznej i politycznej. Obecność na nich lub jej brak może mocno wpływać na zakres swobody wypowiedzi i jej naruszenia. Może więc czas uznać, że reguły ich dotyczące powinny odzwierciedlać świat niewirtualny. Co oznacza, że nie tylko powinna istnieć odpowiedzialność karna za łamanie prawa w sieci, ale także powinna istnieć gwarancja, że nie łamiąc tego prawa, wolność wypowiedzi w mediach społecznościowych nie zostanie nam zabrana. A to, czy złamałem prawo, czy nie, może ocenić tylko sąd, a nie nisko opłacany pracownik internetowego molocha siedzący w jakiejś hali w centrum obsługi. Bo to, że ci pracownicy nie mają kompetencji i się mylą, jest coraz bardziej oczywiste.

Na samym Facebooku często można zobaczyć zdjęcia prawie nagich kobiet, gdzie nie widać tylko sutków i waginy, i jest to dopuszczalne. Natomiast opublikowanie zdjęcia lewicowej działaczki Maryam Namazie, która w nagim proteście przeciwko sytuacji kobiet w Iranie zasłoniła się dziurawą irańską flagą odsłaniającą części intymne, kosztowało mnie dwunastogodzinną blokadę publikowania.

Pomyłki to jeden problem, ale uleganie zapędom polityków to już grubsza sprawa. Bardzo się oburzaliśmy, kiedy bliskowschodni dyktatorzy chcieli blokować Twittera i Facebooka, żeby powstrzymać organizowanie protestów podczas Arabskiej Wiosny. Potępiamy blokadę internetu w Chinach i w Korei Północnej. Z niesmakiem przyjmowaliśmy wiadomość, że prezydent Turcji Recep Tayyip Erdogan chciał blokować media społecznościowe, kiedy przed wyborami w 2014 roku mnożyły się zarzuty o korupcję rządu jego partii i jego rodziny.

Dlaczego więc najnowsze informacje o unijnych zapędach cenzorskich nie wywołują u nas odruchów obronnych? Bo sprzedawane są jako ochrona nas samych przed nienawiścią w internecie. Tutaj nie powinniśmy mieć złudzeń, dyktatorskie reżimy używają podobnej retoryki - że cenzura jest ochroną. Tak było i w PRL, gdzie chodziło nie tylko o "godzenie w ustrój socjalistyczny", ale także o banalne, rzekome "naruszanie dobrych obyczajów" lub "wprowadzanie w błąd opinii publicznej".

Sprzeciw organizacji wspierających wolność słowa

Przyjmując wspólne zasady "zarządzania" wolnością słowa w internecie Unia Europejska i firmy technologiczne zasłaniają się potrzebą walki z terroryzmem. Trudno jednak zaufać, że takie są właśnie ich motywacje, skoro we wrześniu ubiegłego roku niewyłączone mikrofony uchwyciły naciski kanclerz Niemiec Angeli Merkel na twórcę Facebooka Marka Zuckerberga, żeby ten zajął się negatywną krytyką otwartej polityki imigracyjnej Niemiec.

Nowe ustalenia zapewniają, że media społecznościowe będą na "nielegalną nienawiść w internecie" reagować w ciągu 24 godzin. Co więcej, powołane zostaną "zaufane podmioty zgłaszające", które będą zwracać uwagę na nienawistna retorykę i uprzedzenia. Firmy zobowiązują się także do promowania alternatywnych treści przeciwdziałających tym uprzedzeniom. To przypomina nam z kolei o ujawnionym jeszcze na początku roku skandalu, kiedy okazało się, że Twitter używa specjalnego algorytmu obniżającego popularność konserwatywnych tweetów. Oznacza to, że można nie być oficjalnie zabanowanym, ale wpływ naszych wypowiedzi na innych zostanie istotnie zredukowany.

Organizacje wspierające wolność słowa w sieci określają takie postępowanie wprost jako "orwellowske". Koalicja takich organizacji - European Digital Rights and Access Now - zapowiada, że w wyniku porozumienia UE z firmami technologicznymi nie będzie współpracować z Komisją Europejską w tym obszarze. "To złamanie Europejskiej Karty Praw Podstawowych" - pisze w oświadczeniu koalicja, nawiązując do wolności wypowiedzi, i ostrzega, że w ten sposób omijane są kompetencje organów ścigania, a uprawnienia przekazywane w ręce firm internetowych. W efekcie z jednej strony dojdzie do cenzury, a z drugiej osoby łamiące prawo w sieci nie będą poddane normalnej prawnej procedurze przewidzianej dla takiej sytuacji. Za rozpatrywanie sprawy będzie odpowiadał słabo wyszkolony pracownik firmy internetowej, posiadający własne poglądy i uprzedzenia, który "może ostrą krytykę islamu ocenić jako 'mowę nienawiści'" - uważa Benjamin Jones z brytyjskiego National Secular Society.

Zanim wprowadzono "kodeks postępowania" stowarzyszenie skupiające byłych muzułmanów już zaczęło gromadzić informacje o przypadkach cenzurowania ateistów, sekularystów i byłych muzułmanów w mediach społecznościowych, po skargach kierowanych masowo do administratorów przez cyberdżihadystów.

W Polsce także mieliśmy tego przedsmak i możemy się zastanowić, co stałoby się gdyby "zaufanym podmiotem" została organizacja HejtStop, która zgłosiła do prokuratury wpis Mariusza Pudzianowskiego ostrzegającego nielegalnych imigrantów, że będzie z kijem bejsbolowym bronił swoich ciężarówek atakowanych w Calais. Pomijając późniejsze antysemickie uwagi Pudzianowskiego, sportowiec i właściciel firmy transportowej miał szczęście, że sprawą zajmowały się organy państwa, a nie konsultant mediów społecznościowych, bo wtedy zostałby odcięty od sieci.

Potrzebne nowe regulacje?

Podnoszą się jednak głosy, że pomimo dużego znaczenia społecznego, wymienione firmy są prywatne i mają prawo wewnętrznie regulować sposób swojego działania w granicach wyznaczonych przez prawo. Wszak dobrowolnie akceptujemy regulamin za każdym razem, kiedy zakładamy konto. Z drugiej strony, pamiętajmy jednak o tym, prawo nie zawsze nadąża za postępem technologicznym i cywilizacyjnym, i w pierwszych latach rozwoju motoryzacji nikt nie dyskutował o konieczności ograniczania prędkości automobilów i zasadach ruchu drogowego. Może w tym przypadku należy zdjąć ciężar cenzury (oraz zapędy młodych miliarderów do naprawiania świata) z barków firm technologicznych tworzących platformy internetowe i zapewnić im regulacje, które uwolnią je od odpowiedzialności prawnej za treści na nich prezentowane. Tak, żeby czuły się bezpiecznie, że nikt nie wystąpi wobec nich z pozwem. W zamian za to należałoby ograniczyć im możliwość usuwania kont bez uprzedniej decyzji sądu.

Może to brzmieć jak ingerencja we własność prywatną, ale ryzyko niekontrolowanego rozwoju mediów społecznościowych znakomicie pokazuje antyutopia "Circle". Książka opisuje rozwój "nadsieci", będącej siecią wszystkich sieci, która stawia na pierwszym miejscu transparentność, co - jak nie trudno przewidzieć - stanie się idealnym narzędziem kontroli.

W naszym przypadku unijni politycy chcieliby, żeby dostęp obywatela do współczesnej agory regulował ktoś pozostający w ukryciu lub, co gorsza, algorytm komputerowy.

Lead, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (60)