Operacje plastyczne wokalistki Tercetu Egzotycznego
Rozmowa z Izabellą Skrybant–Dziewiątkowską, wokalistką zespołu "Tercet Egzotyczny".
12.08.2005 | aktual.: 12.08.2005 10:17
Nie widać na Pani twarzy zmarszczek, a i kurzych łapek koło oczu nie widzę... Czas Panią oszczędza, czy też trafiła Pani pod nóż chirurga plastycznego?
– Przyznaję. Dałam się już „pokroić” (śmiech)
. Uważam, że jak coś za bardzo opada, to trzeba to sobie podnieść.
To co sobie Pani poprawiła?
– Po pierwsze: operacja plastyczna oczu. Powieki trochę mi już opadały, więc je sobie podciągnęłam. Po drugie: zlikwidowałam zmarszczki koło ust. Do tego wygładzam sobie laserem twarz... I chyba na tym nie skończę. Myślę poważnie o tym, żeby chirurg plastyczny wziął się za moje ramiona. Może poprawię sobie dekolt. Trochę go „ponaciągam”...
Daje się Pani „kroić” tylko dlatego, żeby młodziej wyglądać?
– Dla lepszego wyglądu i dla dobrego samopoczucia. Swojego i moich fanów, dla których śpiewam. Jestem osobą publiczną. Ludzie oprócz tego, że chcą mnie słuchać na koncertach, to chcą też patrzeć na mnie. A ja chcę się im podobać.
Karela Gotta, po serii jego operacji plastycznych, niektóre czeskie gazety nazwały zombie. Nie boi się Pani, że tak będą na nią wołać w Polsce?
– Nie boję się. A jak nawet będą mówić, to nie mam zamiaru się tym przejmować.
Ile Pani ma lat?
– Nigdy w życiu się nie dowiecie! (śmiech). To moja wielka tajemnica. Mówię wszystkim, że jak skończyłam 40, to przestałam liczyć.
Tercet gra od ponad 40 lat. Pani zaczęła z nimi śpiewać jak miała...
– ... Dwa latka (śmiech). W dowód osobisty nikomu nie pozwalam zaglądać, a i dzieciom powiedziałam, że jak umrę, to niech mi się nie ważą pisać na nagrobku daty urodzin. Ma być tylko data śmierci. I już. Tajemnicę swego wieku zabieram do grobu. Nie chcę, żeby potem gadali: „Jezu. Tyle lat śpiewała. Tyle lat się męczyła...” (śmiech).
Samotność Pani nie doskwiera?
Dwa lata temu pierwsza córka wyszła za mąż. W lipcu tego roku druga. Wyfrunęły z rodzinnego gniazda... – Na szczęście mam koło domu basen i on je przyciąga do mnie (śmiech). Często mnie odwiedzają, żeby sobie popływać. I obiady im gotuję, więc są u mnie codziennie. A tak serio, to z córkami mam świetny kontakt. Z zięciami też. I kiedy tylko mogą, przychodzą do mnie. Poza tym mieszka ze mną brat. Odwiedzają mnie przyjaciółki. Nie czuję się samotna.
Nigdy? Nie kłuje w sercu jakiś smutek na wspomnienie zmarłego przed prawie czterema laty męża?
– Jest taka jedyna chwila. Każdego dnia. Późnym wieczorem. Jak siadam sobie i patrzę na jego pusty fotel. Wyobrażam sobie, że on tam siedzi. Pogadam wtedy sobie z nim i... mi przechodzi. W wielu sprawach strasznie mi go brakuje. Na przykład organizacyjnych. On o wszystko dbał w „Tercecie”. W codziennym życiu też. Czy mogłaby się pani jeszcze raz zakochać?
– Myślę, że nie. Ale z uczuciami nigdy nie wiadomo. Bo niech mi się ktoś spodoba. Nawet jakiś wiekowy pan, który powie dwa mądre słowa... I już po mnie.
Czyli mężczyźni nie są u Pani skreśleni? Czym mogliby Panią ująć?
– Ciepłem. Odpowiedzialnością. Spokojem. I żebym mogła na nich polegać. Nie muszą być piękni. Muszą mieć tylko piękne spojrzenie...
Ogląda się pani za facetami na ulicy?
– Nigdy! To na mnie mają faceci zawieszać oko, a nie ja na nich!
Chciałaby Pani już zostać babcią?
– Bardzo! Jak widzę takie małe „bebika” na ulicy czy w sklepie, to bym chwytała w ramiona i tuliła. Już się nie mogę doczekać wnuczek i wnuków. Będę je rozpieszczała do granic możliwości.
Za kilka tygodni czeka Panią wielkie wydarzenie: koncert na 40-lecie „Tercetu Egzotycznego”. A na nim występ w duecie z supergwiazdą – Julio Iglesiasem.
– Ten duet to spełnienie moich marzeń. Być może zaśpiewam z nim największy hit zespołu – „Pamelo żegnaj”. I to po hiszpańsku. Dostał już tekst i muzykę. Jak mu się jednak nie spodoba i nie będzie chciał się uczyć nowej piosenki, to ja z nim zaśpiewam obojętnie co. Byle by tylko ze mną wystąpił.
Na koncercie ma też dojść do drugiego wielkiego wydarzenia w Pani życiu. Oddaje Pani na licytację swoje bajeczne kreacje, w których występowała Pani na całym świecie...
– Oddaję „pod młotek” 70 kreacji. Wiele z nich jest wartych nawet 10 tysięcy złotych. Niektóre mają po 30 lat, ale są w świetnym stanie. Pochodzą z Ameryki, Australii i od najlepszych krawców europejskich. Wszystkie są ręcznie szyte.
Czemu je Pani sprzedaje? Dziura w domowym budżecie?
– Nie, to nie to. Cały dochód ze sprzedaży swoich sukien chcę przekazać na leczenie małych pacjentów z Kliniki Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu. Do tej pory przekazałam im 350 tysięcy złotych. Spłacam w ten sposób wielki dług wdzięczności wobec tej kliniki. W niej uratowano życie mojej córce Ani. 12 lat temu zachorowała na nowotwór. Na trzustce wyrósł wielki guz. Na szczęście wyzdrowiała.
Na scenie spędziła Pani wiele lat. Kiedy sobie Pani powie „dość”?
– Na pewno przyjdzie taki moment. Nie dopuszczę do tego, żeby mnie wnosili na scenę jak jakąś kukłę. Nie chcę, żeby mnie podtrzymywali pod ramiona, sadzali na fotelu podsuwając do ust mikrofon. Nie będę nic robiła na siłę. Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść...
Robert Migdał