Oni nie czekają na wizytę u lekarza. Jak to możliwe?
Co mogą wiedzieć o gehennie chorych Polaków rządowi urzędnicy, skoro sami w kolejkach do lekarzy stać nie muszą? Przy wielu resortach i urzędach działają bowiem specjalne przychodnie, gdzie ludzie władzy obsługiwani są w trybie ekspresowym.
01.02.2011 | aktual.: 01.02.2011 09:48
Sprawdziliśmy, ile do specjalisty trzeba czekać się w przychodni władzy, a ile w zwykłej placówce służby zdrowia. Zwykły Kowalski nie ma już szans dostać się w tym półroczu do kardiologa, bo w całej Polsce albo skończyły się już zapisy, albo - jak ma dużo szczęścia - zostały pojedyncze miejsca za miesiąc czy dwa.
- Terminy do kardiologa? Nie ma terminów! Proszę dzwonić w czerwcu, będą kolejne zapisy - słyszą pacjenci dzwoniący do rejestracji w szpitalu w Jaworznie. Ale w przychodni ministerstwa spraw zagranicznych jest inaczej. Zapytaliśmy tam o wizytę dla urzędnika podległego ministrowi Radosławowi Sikorskiemu (48 l.).
- Kardiolog? Zapraszam w przyszłym tygodniu - informuje pani w rejestracji. O tak szybkim terminie wizyty w normalnej przychodni można tylko pomarzyć.
W niektórych przychodniach władzy na lekarską wizytę może zapisać się każdy z nas. Ale są tu równi i równiejsi. Przykład? Przychodnia pracowników Kancelarii Prezydenta - próba zapisu na wizytę u okulisty. - Najbliższy termin jest dopiero w marcu - informuje rejestratorka. - A jeśli jestem pracownikiem Kancelarii Prezydenta? - dopytujemy. - Jeśli jest pan pracownikiem, to zapraszam w przyszły piątek - pada odpowiedź.
Tam, gdzie władza ma przychodnię tylko dla siebie, zwykły chory nie ma wstępu. Przykład? Ministerstwo Sprawiedliwości, poradnia chorób wewnętrznych. - Może pan przyjść do specjalisty jutro na 8.30 - słyszymy od pracownika poradni. - A jeśli nie jestem pracownikiem? Niestety, tylko pracownicy!
Polecamy w wydaniu internetowym fakt.pl:
Balcerowicz uczy rząd liczyć