Ołowiane milczenie

W Niemczech ukazała się książka Ute Scheub "Fałszywe życie. Poszukiwanie ojca". Jej autorka pisze o swym ojcu, byłym esesmanie. Jego los w pewnym momencie w osobliwy i dramatyczny sposób splótł się z losem Güntera Grassa.

27.09.2006 | aktual.: 27.09.2006 09:40

Komentatorzy przypominają dziś odczyt Grassa, latem 1969 r. w Stuttgarcie, na ewangelickim zjeździe kościołów, kiedy to w wypełnionej po brzegi hali (2 tys. zebranych) czytał fragmenty „Pod miejscowym znieczuleniem”: zbuntowany student na znak protestu planuje publicznie spalić żywcem ulubionego jamnika, a narrator odwodzi go od aktu terroru... Gdy skończył, do mikrofonu podszedł 57-letni mężczyzna. Mało składnie mówił coś o braku społecznego partnerstwa, o tym, że kościoły zawiodły. I na koniec krzyknął: „A teraz zachowam się prowokacyjnie. Pozdrawiam kolegów z SS!”. Po chwili podniósł do ust buteleczkę. Zachwiał się. Spieszącej z pomocą dziewczynie powiedział szyderczo: „To było cyjankali, panienko!”. Manfred Augst zmarł w drodze do szpitala. To zdarzenie wywarło na pisarzu wrażenie, odwiedził wdowę, rozmawiał z dziećmi samobójcy i włączył je do swej następnej opowieści „Z dziennika ślimaka”. Teraz wielu pyta: dlaczego wtedy nie przyznał publicznie, że był w Waffen SS?!

Tego Grass nie mówił. Ale cała jego twórczość i działalność publiczna była skutecznym zmaganiem się z własnym młodzieńczym zaczadzeniem nazizmem.

Również SS-Hauptsturmführer Augst zmagał się ze swą biografią. Został pacyfistą. Kibicował lewicowym rebeliantom. A jednak całe jego życie to jedna wielka klęska, stwierdza jego córka Ute Scheub w rodzinnej psychodramie „Fałszywe życie. Poszukiwanie ojca” (Piper, 2006).

W 1969 r. miała 13 lat. Pamięta, że na pogrzebie nie umiała ukryć radości, że znienawidzony ojciec nareszcie zniknął.

„Nie umiał chwalić, bo pochwały tylko rozpieszczają. Trzeba być zahartowanym i twardym, zwłaszcza wobec siebie samego. Co rano brał zimny prysznic. A ja przez pewien czas go naśladowałam, by mu zaimponować. Ale ponieważ także i tym nie zarobiłam nawet na jedno mrugnięcie z jego strony, więc szybko porzuciłam ten nieprzyjemny rytuał. Dla niego twardość oznaczała traktowanie również własnego ciała jako wroga. Nie lubił go, nie mieszkał w nim. Twardość nie pozwala na dopuszczanie do siebie żadnych uczuć. W swej wewnętrznej samotni był jak w bunkrze. Wszystko zabetonowane. Włazy zaryglowane. Na zewnątrz nadal wojna. Przed lękiem, miękkością i ciepłem chronił go pancerz. Nie dopuszczał do siebie żadnej ludzkiej sympatii, dławiąc ją w zarodku. Czyżbym dlatego tak się bała piwnic i bunkrów?”.

Tak. I przez całe życie starała się być jego dokładnym zaprzeczeniem:

„On w swych poglądach politycznych był na prawicy, więc ja na lewicy. On autorytarny, ja antyautorytarna. On rasista, ja antyrasistka. On narodowiec, ja internacjonalistka. On zakorzeniony w swych stronach ojczystych, ja starałam się nigdzie nie zapuścić korzeni. On wierzący członek Kościoła, ja niewierząca i krytyczna. On patriarcha, ja feministka. On ciemny blondyn, mnie podobali się wyłącznie bruneci. On pisał ciężko i nie umiał się wyrazić, ja postanowiłam żyć z pisania. On kierował się rozumem, ja – uczuciem...”. I tak dalej, „ale to mało zabawne być tylko czyimś negatywnym odbiciem...”.

Gdy 35 lat po śmierci ojca przypadkowo znalazła na strychu jego papiery, wróciły nie tylko wspomnienia, ale i ciekawość, jaki był. Jaka była rodzina i jakie środowisko, które ją samą ukształtowało? Dlaczego on to zrobił? I dlaczego publicznie? Dlaczego rodzina go nie powstrzymała? Czyżbym to ja była winna?

O tym wszystkim nigdy się u nas nie mówiło, wyznaje Ute Scheub. W jej domu, jak w wielu niemieckich rodzinach, panowało „ołowiane milczenie”. I to jako zasada życiowa. W toalecie osiemdziesięcioletniej babki, entuzjastki NPD, widniała maksyma: „Naucz się milczeć i nie wybuchnąć”. Mój ojciec milczał i eksplodował! – replikuje Ute Scheub. Był częścią tego niemieckiego prototypu, który od czasów cesarstwa ściągał jedną katastrofę po drugiej, nałogowo łaknął zbawienia i milczał, płacąc za to psychosomatycznymi bólami.

Manfred Augst urodził się w 1913 r. Jego ojciec, nauczyciel szkoły podstawowej, wrócił z pierwszej wojny „uczuciowo ślepy”. Na zewnątrz uczynny, w domu był histerycznym satrapą. Już w latach trzydziestych głosował na nazistów. W III Rzeszy był blockwartem, czyli ordynarnie mówiąc – szpiclem NSDAP w szwabskim miasteczku. I tak też wychował syna: na uległego rebelianta. To typowe dla członków SA i SS, kwituje córka. Z tym że ojciec – dodaje – był bardziej konsekwentny niż inni. Bywał bezgranicznie posłuszny, ale też buntował się, rujnując sobie karierę. I wreszcie swemu życiu położył kres w akcie rebelii przeciwko temu co – językiem pokolenia ’68 – nazywał establishmentem. Uczył się nie najlepiej. Do SA i NSDAP wstąpił już w 1931 r. Pociągało go koleżeństwo kolektywu, wręcz religijne posłannictwo brunatnego ruchu i – podkreśla w swych zapiskach – chłopska więź nazistów z przyrodą. Chciał służyć, nosić mundur i maszerować „w nogę”. Hasło „Ty jesteś niczym, twój naród wszystkim” uwalniało go od egzystencjalnych
wątpliwości. Ten niepozorny asystent aptekarski nareszcie nie był sam. Za to był kłótliwym dogmatykiem, oburzającym się na tych, którzy ideologiczne hasła traktowali z przymrużeniem oka. Do SS wstąpił w 1933 r.

Chciał iść w górę. W 1934 r. dostał się w Królewcu na farmację. Ale nawet SS nie była w stanie wyrównać jego braków w wykształceniu. Więc przeniósł się do Jeny na nowy kierunek: „Wiedzę o rasach i antropologii”. Ale i tu starczyło tylko na dostateczne oceny. Z tych niby-studiów pozostała wiara w drakońskie wychowanie i biologiczną selekcję, w kary i bezwzględny porządek. Jeszcze po wojnie opowiadał kilkuletniej córce, że jej matka jest gorszej rasy niż jej ojciec, gdyż ma spłaszczoną czaszkę. Od tego momentu córka wolała „gorszych” od „lepszych”...

W SS kariery nie zrobił. Był tylko Hauptsturmführerem – starszym kapralem. Ale 9 listopada 1938 r. z całą pewnością wziął w Lipsku udział w „nocy kryształowej”, w pogromie Żydów i spaleniu synagogi. W czasie wojny należał do obrony przeciwlotniczej willi Göringa. Ale w październiku 1940 r. został odkomenderowany do Warszawy. Potem także do Holandii, Belgii i Francji. Nie wiadomo, co tam robił – może dozorował deportację Żydów do gett? W 1942 r. był w artylerii przeciwlotniczej w Afryce. Zanotował, że zestrzelił brytyjski samolot i wyciągał z wraku trupa pilota. Potem we Włoszech mógł brać udział w masakrach ludności cywilnej. Swego szwagra, który potrafił się migać nawet w karnym batalionie, zadenuncjował i w końcu doprowadził do samobójstwa. Do końca wierzył w hasła: Krew, Rasa, Honor, Schludność, Wierność, Rzesza, Naród, Führer...

Po wojnie dręczyły go zmory senne, które notował na kartce: „sabotażysta, to mi się podoba, domagam się zdecydowanego przesłuchania, komora gazowa (eskapizm), azbestowe ubranie, ociekam potem, śnią mi się niemieckie imiona, budzę się: żadnego przyjaciela, bezwzględna przemiana, mgła, ulica, topole, zagroda, artyleria...”. O co tu chodzi, zastanawia się córka. Czy był sabotażystą, który w ostrym przesłuchaniu chciał się pochwalić swymi wyczynami? Czy azbestowym strojem chciał się odgrodzić od Żydów umierających w komorze gazowej?

Nie wiadomo. Jego egzystencjalnym problemem było to, że nie potrafił wykrztusić z siebie nic więcej. „Stał się kapsułką pełną agresji i morderczej energii. Czy ta kapsułka zatruła także i mnie, że aż tak nienawidzę ojca?”. Na to wygląda. Gdy badała przeszłość ojca, Ute Scheub sama cierpiała na zmory senne: była w zamkniętej toalecie, w której z sedesu niepowstrzymanie wylewały się brunatne odchody – tego samego obrazu użył Grass w „Idąc rakiem”. „Ten sen ujawnia moje marzenie, by to inni, a nie ja, byli tym »gównem«, i moją panikę, że jednak mogę się nim ubrudzić...”.

Synowie Manfreda Augsta odbierali go jako „zaszczutego misjonarza” skrajnego nacjonalizmu: „Nauczono nas bez pytania wykonywać rozkazy... Wierzyliśmy w wodza i ojczyznę, wykonywaliśmy swój obowiązek i wszystko było proste. Jeśli ktoś padł, to nienadaremnie. To było zrządzenie losu. Byliśmy małymi członkami wielkiej całości”. Czytając to córka parska śmiechem, co ma psychoanalityczną wymowę. Ojciec jako mały fiut Matki, Narodu, Germanii...

Rodzice Ute pobrali się w 1947 r. Matka – sama w młodości nazistka szkolona na agentkę – wiedziała, co dręczy Manfreda, ale sądziła, że potrafi go z tego wyciągnąć. Ale on nie umiał z nią rozmawiać i wciąż ją karał milczeniem. „W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to milczenie mego ojca było milczeniem powszechnym. Na zakłamanej Republice Federalnej ciążył niemiecki ołów, pokrywał ją nieprzeniknioną mgłą, czynił ludzi niemiłymi i nieszczęśliwymi. Dorośli wpajali swym dzieciom, by te nie kłamały, ale dzieci czuły, że w ich domach trzeszczą krokwie. Dorośli wymagali od dzieci, by się wstydziły swych złych uczynków, ale sami byli pozbawieni wstydu...”. Zarazem Manfred Augst był osobą religijną. Ale do końca dziwna to była religia. W jednym ze swych chaotycznych listów pożegnalnych pisał, że trzeba zarżnąć świętą krowę chrześcijaństwa: zakaz zabijania. Niekiedy trzeba „zabić z pokory wobec życia”, kiedy zabójstwo „umożliwia życie takie, jakie być powinno, i jest szybko wykonane”. Równocześnie był
pacyfistą. Pomagał synowi wykręcić się od wojska. Ale tylko dlatego, że „Germania od zakończenia wojny nie jest już narodem”, a „służba wojskowa jest możliwa tylko z miłości...”. W jego gryzmołach wciąż pojawiają się pojęcia: Wiara, Krew, Wierność, Dyscyplina, Zadanie, Koleżeństwo, Partnerstwo, potem używane już tylko jako skrót „pe Pa” – personalne partnerstwo. Budował piramidy abstrakcji i zamykał za sobą drzwi przed rodziną, sąsiadami, znajomymi.

Córka uważa, że mimo wszystko czuł się winny, ale nie potrafił o tym mówić. W jego biblioteczce, obok książek nazistowskich, były również pisma Jaspersa i modnej wówczas krytycznej teolożki Dorothei Sölle. Wspominał w domu fenomen Kurta Gersteina, esesmana, który starał się poinformować Zachód o ludobójstwie. A w 1963 r. córka była świadkiem, jak w austriackim schronisku dał odprawę jakiemuś austriackiemu góralowi, który bredził, że przydałby się drugi Hitler.

Jednak nigdy nie powiedział przy rodzinnym stole: Słuchajcie, wtedy we Włoszech mordowałem także cywilów. „Być może wówczas ktoś z nas przewróciłby krzesło i wyszedł. Być może wykrzyknąłby: Ty morderco! Ty nazistowska świnio! Być może wszyscy wstalibyśmy i wyszli. Może na zawsze potępilibyśmy ojca. Może codziennie okazywalibyśmy mu naszą pogardę, nie rozmawialibyśmy z nim, unikali go, wytykali palcem. Być może nawet żona zabrałaby dzieci i porzuciła go. Nie sądzę. Myślę raczej, że potrzebowałabym lat, by wyjść z szoku. Ale chyba od tego dnia zaczęłabym go znowu szanować. Czy aby naprawdę? Czy byłabym aż tak niezależna? ...Myślę, że nam wszystkim trudno byłoby zajadać zupę przy jednym stole ze zbrodniarzem wojennym. Czy jednak jego milczenie było alternatywą? W końcu go zabiło...”.

Nie tylko milczenie, również jawny brak wstydu i skruchy. W 1966 r. kilkunastoletni syn zapytał go, dlaczego naziści mordowali Żydów. Gdy odpowiedział: „Bo zdradzili Niemcy”, dziesięcioletnia córka go znienawidziła. „Mojej wściekłości wcale nie wywołało to, że mógł popełnić zbrodnie, a już na pewno nie to, że był nazistą i egomanem, marnym ojcem i mężem. Wywołało ją jego milczenie wobec ofiar. Nigdy, w całym swym powojennym życiu, nie znalazł ani słowa współczucia. Do nikogo, poza sobą”.

Swe samobójstwo – to zauważył już Grass w „Dzienniku ślimaka” – Augst wystylizował na religijną ofiarę, na pasję. Ale był to tylko pusty gest, chwilowa sensacja i nic więcej. Córka jednak stara się wniknąć głębiej w jego motywy. Jakie świadectwo chciał złożyć? Za co składał z siebie ofiarę – za kolegów z SS? Nie, odpowiada sobie, on tylko przebrał swój egoizm w kostium altruizmu. Zresztą, jak wynika z jego zapisków, rozważał nie tylko samobójstwo, ale i morderstwo – publiczne otrucie własnych dzieci. Dla córki jest tym samym jedynie terrorystą-samobójcą, nieudacznikiem, który sam wydał na siebie wyrok śmierci i dlatego powinien spoczywać w spokoju...

Adam Krzemiński

Źródło artykułu:Polityka
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)